[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrzą poza mnie, na coś, co dzie-je się poza moimi plecami, obracam się więc i widzę tam Zirkana, stojącegow odległości odpowiedniej do tego, by mnie słyszeć, udającego, że jest zajęty ja-kimś zadaniem.Ten szubrawiec, pobudzony ciekawością, powrócił, aby podsłu-chiwać!Wybucham wściekłością.Przeklinam go, aż do momentu, gdy brak mi odpo-wiednich słów.Gdybym tylko mógł, zabiłbym go, ale jak dotąd, śmierć nie jestdarem danym aniołom.Gdyby była, dawno już znalazłbym w niej słodką ulgę.Dobrze znam Zirkana.Nie ma sensu, aby uzyskiwać od niego obietnicę, żedochowa tajemnicy, bowiem jest on w armii jednym z najskuteczniejszychkłamców, zawsze gotowy i chętny do tego, by powiedzieć cokolwiek, jeśli ist-nieje taka konieczność.Nie mogę go też zdegradować, bowiem to rozprzestrze-niłoby złe wieści jeszcze szybciej.Nie, będę musiał żyć z tym łajdakiem, utrzy-mując go pod własnym dowództwem, a nienawidzić go będę każdej chwili,w której znajdować się będzie w pobliżu.Rok: 1775Kolonie rozwinęły się jak mrowiska.Niemal wszędzie znajduje się jakieś cen-trum działania, od Bostonu, niedaleko od miejsca, gdzie jest kolonia Mayflower,aż do Charleston, południowej kolonii zwanej Karoliną.Nad wybrzeżem rozwi-jają się miasta o dziwnej różnorodności nazw, przeniesionych z worka wspo-mnień starego świata: New York, Baltimore, Williamsburg, Wilmington.Teraz,na tym bogatym kawałku wybrzeża mieszka już trzy miliony ludzi, granicząc nazachodzie z górami, które zsyłają w dół obfitość energii wodnej.Poddaliśmy się już z nadzieją utrzymania tego kraju.Uczynienie tego, rów-ne jest próbie siedzenia na wulkanie.Wykorzystujemy jednak sposób, którywciąż może doprowadzić to miejsce do ruiny: tak, jak zasugerował Ramsor,skaziliśmy je niewolnictwem.Nie jest ono obecne wszędzie, bowiem w koloniach północnych nie zezwalasię na nie, jednak w koloniach południowych, gdzie uprawy bawełny i tytoniuwymagają wiele taniej siły roboczej, niewolnictwo kwitnie.Nawet teraz wywo-łuje to napięcia pomiędzy tymi, którzy nienawidzą tej instytucji, a tymi, którzysię na niej bogacą.Jest to mocny rozdział, jaki wyrył się w sercu tego kraju,a skoro służy moim celom, dopilnuję, by podzielił on kraj na dwie części.Niemogę sobie pozwolić na to, aby ten bogaty kontynent trwał w jedności.A w tym czasie istnieją też i inne stresy.Anglia, kraj-matka tych odległych ko-lonii, właśnie prowadziła serię bardzo kosztownych wojen i poszukuje terazświeżych zródeł dochodów, tak więc cały nawał nowych podatków nałożono nanieszczęśliwych z tego powodu osiedleńców amerykańskich.Rada morska za-.Rozdział 27 Ameryka 287czyna więc gotować się od złości.Na znak protestu przeciwko nowym podat-kom, w Bostonie, lekko podchmieleni koloniści zatopili w zatoce herbatę o war-tości 10.000 funtów, zaś w odwecie Brytyjczycy utrzymywali swoje wojskaw całym mieście.Zaś daleko na zachodzie, lokalni stróże porządku przechowy-wali w ukryciu broń i proch strzelniczy i ćwiczyli się także w nowych sposobachwalki, jakie zaplanowano na wypadek konieczności pokonania przeważającychsił nieprzyjaciela.wiczyli się w taktyce, w której mogli uderzać i uciekać, prze-lewając krew, a następnie znikając w lasach, nie pozostawiając swoim przeciw-nikom żadnego celu do atakowania.Jest rzeczą jasną, że mają oni zamiar pro-wadzić wojnę ze swoimi brytyjskimi panami.Data: 19 kwietnia 1775Znajduję się w kwitnącym mieście kolonialnym, New York, gdzie monitorujęwydarzenia, gdy właśnie przybywa Marcolith. Mistrzu, przybądz zaraz.Coś dzieje się w Bostonie.Jak sądzę zaczyna sięwojna.Przyśpieszamy i docieramy do Bostonu w kilka chwil, aby przekonać się, żemiejsce aż tętni różnymi czynnościami.Niebo jest szare w półmroku poranka,a światła migoczą jeszcze w oknach; wychudzeni koloniści, ubrani w ręcznietkane ubrania, wypadają przez drzwi i pędzą ulicami.W ich rękach znajdują siędługie strzelby, zaś na plecach zwisają im na sznurkach zawieszone rogi z pro-chem.Pewien jezdziec, którego koń swymi kopytami rzuca iskry na brukowychkamieniach ulicy, pędzi w kierunku zachodnim, wzdłuż drogi prowadzącej dospokojnego miasteczka na terenie o nazwie Lexington, a jego ostrzeżenia odbi-jają się głośnym echem w każdym mijanym przez niego domu. %7łołnierze! wykrzykuje. Czerwone płaszcze! Na dziesięć mil stąd, na wschód, prosto tądrogą.Zbierzcie możliwie każdego obywatela
[ Pobierz całość w formacie PDF ]