[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Karabiny, strzelby, sztucery, dubeltówkii karabiny maszynowe.Całe rzędy, wszystkie w idealnym porządku.W powietrzu wisiała ciężka woń smaru.Wzdłuż czwartej ściany,niczym książki w bibliotece, ustawiono pudła z amunicją.Reacherpociągnął nosem i poczuł zapach nowego mosiądzu, kartonu i lekkieślady prochu.– Imponujące – rzekł.– Bierzcie, co chcecie – powiedział Eddie.– Dokąd prowadzą numery seryjne?– Do armii austriackiej.A stamtąd donikąd.Dziesięć minut później znów byli w drodze.Nowa kurtka Reacherawylądowaław bagażnikuyukona,staranniezasłaniającdwadziewięciomilimetrowe steyry GB, niewytłumiony pistolet maszynowyHeckler & Koch MP5 oraz karabin Ml6, a także pudełka z dwustomapociskami do każdego typu broni.* * *Po zmroku przekroczyli granicę Wyoming, jadąc na północautostradą I-25.W Cheyenne skręcili w lewo w I-80.Jechali na zachódaż do Laramie, potem znów na północ.Od miasteczka o nazwie Gracedzieliło ich wciąż pięć godzin jazdy.Mapa pokazywała, że leżało dalekoza Casper, na pustkowiach między wyniosłymi górami i niekończącymisię stepami.– Zanocujemy w Medicine Bow – powiedział Reacher.– Nazwa misię podoba.Mamy dotrzeć do Grace jutro o świcie.Medicine Bow w ciemności nie sprawiało wrażenia miejsca, któremogłoby się podobać.Był tam jednak motel z wolnymi pokojami.Neagley wpłaciła depozyt.Potem, półtora kilometra dalej w przeciwnąstronę, znaleźli knajpkę specjalizującą się w stekach.Zjedli solidnebefsztyki z polędwicy kosztujące mniej niż drink w Waszyngtonie.Gdywłaściciel zaczął zamykać, zrozumieli aluzję i wrócili do motelu.Reacher zostawił kurtkę w samochodzie, by ukryć broń przed wzrokiemciekawskich.Pożegnali się na podwórku.Reacher pomaszerowałwprost do łóżka.Słyszał Neagley krzątającą się pod prysznicem.Nuciłapod nosem.Słychać ją było nawet przez ścianę.* * *Obudził się rano w sobotę.Neagley znów brała prysznic, i śpiewała.Kiedy ona, do diabła, sypia? – pomyślał Reacher.Wygramolił się z łóżkai ruszył do łazienki.Odkręcił ciepłą wodę, najwyraźniej zmniejszając jejciśnienie pod prysznicem Neagley, bo po sekundzie usłyszałdobiegający zza ściany stłumiony okrzyk.Zakręcił kurek i odczekał, ażskończy.Potem wziął prysznic, ubrał się i wyszedł do samochodu.Nadworze wciąż było ciemno i bardzo zimno.Wiatr z zachodu niósł płatkiśniegu wirujące powoli w promieniach ulicznych latarni.– Nie znalazłam kawy – powitała go Neagley.Na miejsce z kawą natknęli się godzinę później.Przydrożny bar,niedawno otwarty.Już z daleka dostrzegli jego światła.Stał u wylotudrogi gruntowej prowadzącej w mroku do Państwowego Lasu MedicineBow.Sam bar, niski i długi, wzniesiony z czerwonych desek,nieodparcie kojarzył się ze stodołą, zimną na zewnątrz, ciepłąwewnątrz.Usiedli przy stole pod zasłoniętym oknem, zjedli jajka nabekonie, grzanki i popili mocną gorzką kawą.– Dobrze, nazwijmy ich numer jeden i numer dwa – zaproponowałaNeagley.– Numer jeden to gość z Bismarck.Poznasz go.Numer dwa tofacet z garażu.Może rozpoznamy go po sylwetce, ale tak naprawdę niewiemy, jak wygląda.– Będziemy zatem szukać faceta z Bismarck i towarzyszącego mudrugiego gościa – podsumował Reacher.– Nie ma sensu zanadtowszystkiego komplikować.– Nie słyszę w twoim głosie entuzjazmu.– Powinnaś wracać do domu.– Teraz, kiedy już cię tu przywiozłam?– Mam złe przeczucia.– Jesteś spięty, bo Froelich dała się zabić.To wszystko.To nieznaczy, że mnie spotka coś złego.Dwoje na dwóch – dodała Neagley.–Ty i ja przeciw dwóm bandziorom.A ty się przejmujesz?– Niespecjalnie – przyznał.– Może w ogóle się nie zjawią.Bannon twierdził, że domyślą się, iżto pułapka.– Zjawią się.Potraktują to jak wyzwanie.To kwestia testosteronu.I mają też wystarczająco narąbane w głowach.– Jeśli nawet przyjadą, nic mi nie będzie.– Gdyby coś ci się stało, czułbym się bardzo źle.– Ale się nie stanie.– Powiedz mi, że cię do tego nie zmuszam.– Robię to z własnej, nieprzymuszonej woli.– Ruszajmy więc.Gdy jechali, płatki śniegu tańczyły w promieniach reflektorów,nadlatująclekkoz zachodu,rozbłyskującw świetlei znikającw półmroku.Były wielkie, suche, pyliste.Wąska droga wiła się w lewoi w prawo.Samochód podskakiwał na wyboistej nawierzchni.Nawetw ciemnościach czuli, że otacza ich przestrzeń tak olbrzymia, iż wysysadźwiękiwydawaneprzezsamochód,którerozpływałysięw nieskończoności.Jechali w jasnym tunelu ciszy, przeskakując odjednego samotnego płatka śniegu do następnego.– Przypuszczam, że w Casper mają posterunek policji – odezwał sięReacher.Neagley kiwnęła głową znad kierownicy.– Może koło setki pracowników.Casper jest prawie tak duże jakCheyenne czy może Bismarck.– A Grace należy do ich rewiru – dodał Reacher.– Ich i policji stanowej.– Toteż jeśli znajdziemy tam innych policjantów, będą to nasi ludzie.– Nadal jesteś pewien, że to gliniarze?– Tak.Tylko w ten sposób wszystko nabiera sensu.Pierwszykontakt z Nendickiem i Andrettim w barach policyjnych, znajomośćbazy danych NCIK, dostęp do broni rządowej, a także to, jak wszędzieudawało im się przeniknąć.Tłum, zamieszanie, złota odznakawystarczy, by przejść przez każdą blokadę.A jeśli Armstrong ma racjęi ich ojciec był gliną, to całkiem niezła prognoza.Ten zawód siędziedziczy, tak jak zawód żołnierza.– Mój ojciec nie służył w armii.– Ale mój tak.Proszę: pięćdziesiąt procent.To lepiej niż w innychzawodach.A wiesz, co ostatecznie mnie przekonało?– Co?– Coś, co powinniśmy byli dostrzec dawno temu, ale zupełnie tozlekceważyliśmy.Banda ślepców.Dwaj nieżyjący Armstrongowie.Jak,do diabła, można znaleźć dwóch białych facetów o jasnych włosachi niebieskich oczach, w odpowiednim wieku, z odpowiednimi twarzamii przede wszystkim imionami i nazwiskami? Trudna sprawa, ale im sięudało.Istnieje praktycznie tylko jedno źródło takich informacji:ogólnokrajowabazaDepartamentuPojazdówMechanicznych.Informacje z praw jazdy, nazwiska, adresy, daty urodzenia, zdjęcia.Wszystko tam jest, wszystko, czego potrzeba.I nikt nie ma do niejdostępu poza policjantami, którzy mogą z niej skorzystać w każdejchwili.– Zgoda.To faktycznie policjanci – przyznała Neagley.– O tak [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl