[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie.Keaty i Jed: to z nimi musiałem pogadać.* * *Morze zasnuwała gęsta, nisko stojąca mgła z parującego desz-czu.Stanęliśmy pod palmowym liściem i podpierając się ościenia-mi, patrzyliśmy na brzeg.- To głupota - powiedziała Françoise, kręcąc głową.– Nie moż-na zabić ryby, jeśli jej nie widać.Etienne mruknął na znak zgody i dodał:- Nie widać nawet wody.Gregorio pokazał nam maskę.- Tak, ale użyjemy tego.Jęknąłem.- Zawsze tak robicie, kiedy pada?- Zawsze.- Ale to znaczy, że polować może tylko jedna osoba.Nie skoń-czymy tego do nocy.- Tak, czeka nas bardzo długa praca.- A Moshe, Jugosłowianki i Szwedzi? Oni nie mają masek.- Będą próbowali coś upolować, ale zabiją najwyżej kilka ryb.Kiedy pada, bywamy tu bardzo głodni.- A jeśli będzie lało pięć dni? - spytała Françoise? - Może laćpięć dni, non?Gregorio wzruszył ramionami i spojrzał w niebo.Wyglądało nato, że przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny ulewa nie zelżejeani odrobinę.- Bywamy tu bardzo głodni - powtórzył i wbił oścień głębiej wmokrą ziemię.167Zamilkliśmy.Najwyraźniej każdy z nas czekał, aż ktoś inny zgło-si się do pierwszej tury z maską.Co do mnie, chętnie stałbym podtą palmą cały dzień, nie zważając na ogrom czekającego nas przed-sięwzięcia, ponieważ rozpoczęcie pracy oznaczało, że będziemymusieli ją dokończyć.Minęło pięć minut, minęło dziesięć, wreszcie Etienne zarzuciłswój oścień na ramię.Westchnąłem.- Nie.Ja pójdę.- Na pewno? Możemy rzucić monetą.- A masz monetę? Uśmiechnął się smutno.- Możemy rzucić.maską.Jeśli upadnie na szybkę, pójdępierwszy.- Ja też mogę pójść pierwszy.- Jak chcesz.- Poklepał mnie po ramieniu.- Będę drugi.- Dobra.Gregorio podał mi maskę i ruszyłem w stronę brzegu.- Nurkuj głęboko i zaglądaj pod głazy! - zawołał.– Ryby sięukrywają.Pływanie w gęstej mgle było dość ekscytujące.Nie mogłem użyćmaski, ponieważ rozbryzgi wody uniemożliwiały oddychanie usta-mi, co z kolei oznaczało, że musiałem ciągle mrugać, żeby pozbyćsię wody z oczu.Widoczność spadła do kilkudziesięciu centyme-trów, każdy oddech wymagał sporego wysiłku i po pewnym czasiepoczułem, że wchłania mnie kokon niebezpieczeństwa łagodnego iw sumie dość miłego.Zatrzymałem się przy pierwszym głazie, jaki napotkałem.Nale-żał do tych mniejszych i sterczał z wody jakieś sześćdziesiąt metrówod brzegu.Rzadko z niego korzystaliśmy, gdyż mogła tam usiąśćtylko jedna osoba, ale ponieważ byłem sam, nie robiło to żadnejróżnicy.Gdy na nim stanąłem, górna połowa mojego ciała przebiławarstwę mgły.Etienne stał na piasku, osłaniając głowę rękami zło-żonymi w kształt czapki z daszkiem.Pomachałem mu ościeniem.Zauważył mnie, odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku drzew.Najpierw musiałem znaleźć ciężki kamień, żebym mógł usiąśćna dnie z porządnym zapasem powietrza.Nałożyłem maskę i za-nurkowałem.Światło było ciemnoszare, przytłumione mrocznym168niebem i mgłą, ale na widoczność nie narzekałem.Nie dostrzegłemjednak żadnych ryb, nawet chmar drobnicy, która zwykle krążyłamiędzy koralowcami.Szukałem kamienia.Poruszałem się powoli i niespiesznie.Niechciałem spłoszyć ryb, jeśli w ogóle jakieś tam były.W końcu wypa-trzyłem kamień odpowiedniej wielkości i wagi.Kończyło mi siępowietrze, więc wbiłem obok niego oścień i wypłynąłem na po-wierzchnię.Gdy ponownie schodziłem na dno, zauważyłem kilka mieczni-ków, które przypłynęły sprawdzić, kto przybył do ich burzowegoprzytuliska.Usiadłem na dnie z kamieniem na udach i czekałem,aż, gnane ciekawością, podpłyną bliżej.* * *Zauważyłem go podczas trzeciego zejścia.Właśnie zabiłempierwszego miecznika i pewnie zwabił go zapach krwi.Nie należałdo olbrzymów - grubości uda, był o trzydzieści centymetrów dłuż-szy od mojej nogi - niemniej na jego widok doznałem tęgiego szoku.Nie wiedziałem, co robić.Mimo niewielkich rozmiarów napędził mistrachu, ale nie chciałem wracać na brzeg z jedną rybą.Musiałbymsię tłumaczyć, wyjaśnić, dlaczego tak szybko zrezygnowałem, agdyby zauważył go ktoś nurkujący po mnie, najadłbym się wstydu.Spokojnie - pomyślałem.- To pewnie tylko dzidziuś.Postanowiłem wrócić na górę i zaczekać, aż rekin odpłynie.I takzrobiłem.Drżąc w strugach deszczu, przycupnąłem na głazie - niechciałem, by tamci zobaczyli, że nic nie robię - i spędziłem tak dzie-sięć minut.Od czasu do czasu sprawdzałem, czy tam jeszcze jest.Był.Krążył niespiesznie w pobliżu miejsca, gdzie poprzednio sie-działem, i obserwował mnie swymi atramentowymi ślepiami.Błysnęło, zagrzmiało i w tym samym momencie przyszła mi dogłowy błyskotliwa myśl.Nadziałem na oścień podrygującego wagonii miecznika, położyłem się na brzuchu, po czym zanurzyłemgłowę i uzbrojoną rękę.Rekin zareagował natychmiast: zwinniemachnął ogonem i przyspieszył.Ruszył pod kątem w moją stronę ijuż myślałem, że przepłynie obok głazu, ale gdy znalazł się niecałedwa metry ode mnie, wykonał gwałtowny zwrot i rzucił się na rybę.169Odruchowo zabrałem rękę.Atak był tak szybki i złowieszczy, żeinstynkt wziął górę nad zdrowym rozsądkiem.Rekin śmignął kołogłazu i zniknął za ścianą koralowców.Gdy nie pojawił się po dzie-sięciu sekundach, wynurzyłem głowę, żeby nabrać powietrza.Zakląłem, wziąłem kilka głębokich oddechów i znowu ją zanu-rzyłem.Gdy wrócił, był już ostrożniejszy, bo choć przepływał tuż kołogłazu, nie wykazywał prawie żadnego zainteresowania przynętą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]