[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedziałem, że jeśli nie schronię się do cienia, wyssie ze mnie wszystką wilgoć, a wraz z nią i życie, że zabije mnie.Usiłowałem zatem się podnieść, podpierając na łokciu.Przekroczyło to jednak moje możliwości i z jękiem opadłem z powrotem na piasek.Ostry świdrujący ból przenikał na wskroś mój mózg, jakby chciał go rozerwać na strzępy.Delikatnie obmacałem głowę.Na potylicy wyczułem sporych rozmiarów obrzmienie i rozciętą skórę.Włosy były pozlepiane zaschłą już krwią.Raz jeszcze, zbierając cały zapas sił, jaki ostał się w moich mięśniach, ścięgnach i kościach, spróbowałem się podnieść.Tym razem się udało.Potykając się i zataczając począłem iść, z trudem przestawiając stopy, w kierunku rysujących się przede mną zarośli.Och! byle tam dotrzeć! Byle dotrzeć! Poza sobą słyszałem poszum morza, delikatny plusk fal pieszczotliwie ocierających się o brzeg, lecz nie miałem siły by się obejrzeć.Zarośla przede mną, to był cień, życiodajny cień.Pozostanie na plaży – bowiem wędrowałem plażą – oznaczało rychłą śmierć.A ja nie chciałem umierać! Wargi miałem spękane, wyschłe podniebienie i opuchnięty język.Prócz gorąca, nękało mnie jeszcze pragnienie.Za łyk zimnej, czystej wody, gotów byłbym oddać półżycia.Parłem tedy uparcie – zataczając się i potykając – ku krzakom, mając nadzieję, iż prócz cienia, może znajdę tam jeszcze i wodę.Chociaż pas parzącego piasku nie był w rzeczywistości nazbyt szeroki, sądziłem, iż moja wędrówka nie będzie mieć kresu i że nigdy się nie skończy.Plaża łagodnie podpełzała do skalistego wzniesienia, które niezbyt stromym skłonem zbiegało ku pasmu piachu.Stanąłem pewniej, poczuwszy twardy grunt pod nogami.Skała była rudawa z szarawymi plamami i mocno zniszczona przez erozję.Szczeliny i rozpadliny wypełniała ziemia, której nawiał tu wiatr z głębi wyspy, zasiewając w niej jednocześnie pierwsze rośliny.Krzaki, długimi, mocnymi korzeniami czepiały się kamienia, rozpychając pęknięcia i szpary, zagarniając nowe połacie jałowej płaszczyzny, którą z czasem miała pokryć warstwa gleby powstałej z opadłych liści i spróchniałych, obłamanych gałęzi i pędów.Na razie jednak roślinność nie czuła się tu jeszcze nazbyt pewnie.Usiadłem pod jednym z silnie rozrośniętych krzewów, kryjąc głowę w cieniu, który rzucał.Ogarnął mnie miły chłód i chociaż ból ciągle dokuczał, to przecież zelżał nieco.Zelżał do tego stopnia, iż mogłem już zebrać myśli.Tą, która w owym momencie najbardziej mnie pochłaniała i zaprzątała całą uwagę, była myśl o wodzie.Zimnej, czystej, krystalicznej wodzie.Szczęście wyraźnie mi sprzyjało i widać było, iż los nie chce bynajmniej mojej zagłady, bo oto posłyszałem nikły, ale przecież realny odgłos plusku spadających –chyba do jakowejś sadzawki – kropel.Podpełzłem na kolanach w tamtym kierunku.To, co ujrzałem, trudno było by nazwać sadzawką.Niewielkie zagłębienie w skalistym podłożu, mniej więcej o objętości i powierzchni dużej miednicy, wypełnione były po brzegi tym, czego akurat pożądałem najbardziej – wodą.Skapywała ona ze stromego nawisu skalnego, znajdującego się tuż ponad zagłębieniem, przesączając się przez ledwie widoczną szczelinę – ot, rysę zaledwie.Nadmiar wody w zagłębieniu przelewał się przez jego brzeg i spływał wąskim strumyczkiem ku plaży, kędy ginął wsiąkając w piach.Położyłem się na brzuchu i zanurzywszy całą twarz w zimnej wodzie, piłem ją długimi łykami.Piłem, dokąd nie poczułem ulgi, a ciecz nie wypełniła mi wnętrzności, sięgając gardła.Ze zdumieniem skonstatowałem, iż znajduję się w zgoła nie znanym sobie miejscu, do którego kiedy i w jaki sposób dotarłem, nie miałem pojęcia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]