[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czy nazwa ta ma coś wspólnego z drzewem, dostarczającymtłuszczu carapa ?- Tak jest.Drzewo to jest bardzo pożyteczne.Kora i liściestanowią znakomite lekarstwo przeciw febrze, a z owoców,wielkości kurzego jaja, wyrabia się tłuszcz i oliwę lolicuna.Podobno po tamtej stronie lagun rosną całe gaje tych drzew.- Czy był pan tam?- Nie, gdyż lasy te zamieszkuje potężne plemię indiańskie Tobas,które strzeże ich jak świętości.O ich naczelniku chodzą ciekawewieści.Podobno wywodzi się on jeszcze od plemienia Inkasów,a mimo to przedstawia czysty typ Europejczyka.Jemu teżnależy zawdzięczać, że Indianie z tego szczepu nie są wrogousposobieni względem białych 85 i przyjęli nawet pewneurządzenia cywilizacyjne.Przypuszczam, że Mbocovisowie nanich właśnie się wyprawili.- Pięćdziesięciu ośmiu ludzi miałoby się wyprawić na całyszczep?- Być może, że mają zamiar tylko okraść ich potajemnie.- Jak to? Przecież między nimi znajduje się także biały.- Cóż to szkodzi? Są ludzie, którzy utrzymują, że Indianie właśnieod białych nauczyli się kraść i rabować i ja zgadzam się z tymtwierdzeniem w zupełności.Proszę wziąć pod uwagę choćbytakiego sendadora.Człowiek ten ma na sumieniu więcej niżdziesięciu naczelników szczepowych.Ale szkoda czasu;chodzmy dalej.Miało się już ku wieczorowi, gdy przebyliśmypustynię.Nie od razu jednak trafiliśmy na bujniejszą roślinność.Z początku widać było tu i ówdzie rzadką trawę, potem corazwiększe jej kępy, aż wreszcie weszliśmy na taką samą prerię,jaką już nieraz poprzednio przebywali-śmy.Dotarliśmywreszcie do lasu i zatrzymaliśmy się tu aż do nocy, by nienatknąć się na Indian, którzy wyczerpani długą wędrówką przezpustynię, rozłożyli się zapewne na jego skraju na nocleg.Przypuszczenia moje wkrótce ziściły się.Na krawędzi lasubłysnął niebawem płomień wielkiego ogniska.Znając już miejsce, w którym zatrzymali się Indianie, okrążyliśmyich znacznie i podeszliśmy do nich z boku.Spożywali właśniewieczerzę i popijali ją wodą, którą przynosili w kapeluszach zpoblis-kiego strumyka, po czym zaczęli sobie słać legowiska iukładać się do snu.Naczelnik plemienia i ów nieznajomy białyusiedli nieco na uboczu i rozmawiali żywo ze sobą.- Musimy ich podsłuchać - szepnąłem do Peny.I popełzliśmy w pobliże siedzących.Ponieważ nie znałem ich dialektu, poleciłem Penie, by się zbliżyłdo nich i posłuchał, o czym rozmawiają.Pena chętnie podjął siętej ryzykownej misji i jak wąż poczołgał się niemal za plecyrozmawiają-cych.Przez trzy kwadranse czekałem, jak naszpilkach, zanim Pena wycofał się z niebezpiecznego miejsca.Przyczołgawszy się do mnie, szepnął:- Chodzmy.Dowiedziałem się cośkolwiek i sądzę, że to namwystarczy.- No? - mruknąłem, gdyśmy już byli w bezpiecznym miejscu.- Mów pan, bo jestem niezmiernie ciekawy.- Nie, sennor; na dłuższą rozmowę nie mamy czasu.Chodzmy co86 prędzej, a może nam się uda uratować wielu ludzi, wśród nichzaś jakiegoś Europejczyka.Teraz ja będę przewodnikiem, boznam okolicę.I poprowadził mnie łukiem przez prerię, a następnie brzegiemlasu, gdzie trawa była niska i ślady musiały się do rana zatrzeć.Wreszcie po półtoragodzinnym przedzieraniu się przez krzakidostaliśmy się na zupełnie wolną przestrzeń.- Teraz opowiem panu, o co chodzi - ozwał się Pena.- Czerwonipójdą rano prosto przez las, więc, aby nie spostrzegli naszychśladów, poprowadziłem pana okólną drogą.- A czy pan wiedział, że tutaj jest ta wolna przestrzeń?- Dowiedziałem się o tym ze słów tego białego draba, któryproponował wodzowi Indian dwa szlaki: jeden dalszy, tenmianowicie, którym teraz idziemy i drugi, bliższy leczuciążliwszy, w prostym kierunku.Wódz zgodził się na tenostatni i dlatego nam pozostała ta droga, którą obecnie idziemy.- Dowiedział się pan, kto jest ten biały?- Niestety, nie.- A jak go nazywał wódz?- Powtarzał jakieś nazwisko, ale nie przypuszczam aby ononależało do owego białego draba.Słyszałem je zresztą po razpierwszy.- Jakież to nazwisko?- El Yerno.- Ciekawe! - odrzekłem.- To znaczy zięć ~.- Ba, ale prawdopodobnie to tylko czerwonoskórzy tak gonazywa-ją, a właściwę jego nazwisko musi brzmieć inaczej.Indianie bowiem zawsze nazywają ludzi po swojemu, wedlejakiejś specjalnej ich właściwości, którą odróżniają się odinnych.- Jeżeli tak, to słowo zięć nie jest dla nich bez znaczenia.Możnastąd wnosić na przykład, że teść tego człowieka jest ważnąosobistością dla Mbocovisów.- A może biały ów jest zięciem któregoś z nich?.- Nie zdaje mi się, bo nie przywiązywaliby do tej okolicznościzbytniej wagi.- Mniejsza zresztą o to.Najważniejsze jest to, co zamierzają.Otóż, chcą napaść na plemię Tobas w Laguna de Carapa.Białytwierdzi, że naczelnik Tobasów, wywodzący się jeszcze zdynastii Inka, posiada ogromne skarby.Biały ten był osobiście uTobasów dla szpiegowania87 ich i zna doskonale okolicę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]