[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Niezła myśl – odparł Lombard.– Jesteśmy tutaj dość bezpieczni.Zauważymy z daleka każdego, kto by chciał do nas podejść.– Zostańmy tutaj – zaproponowała Vera.– Gdzieś jednak trzeba spędzić noc – odezwał się Blore.– Gdy się ściemni, będziemy musieli wrócić do domu.Vera zadrżała.– Nie zniosę tego.Nie przetrwam drugiej takiej nocy.– Nic pani nie grozi, jeśli się pani zamknie na klucz.Vera szepnęła:– Być może.– Wyciągnęła przed siebie ręce.– Jest przyjemnie.znowu grzeje słońce.Myślała: Jakie to dziwne.Czuję się prawie szczęśliwa.Przypuszczam, że grozi mi niebezpieczeństwo.Dziwne, ale nie gra to żadnej roli.W każdym razie nie podczas dnia.Czuję się pełna sił.Czuję, że nie mogę umrzeć.Blore spojrzał na zegarek.– Jest druga.Co będzie z lunchem? Vera powtórzyła z uporem:– Nie wracam do domu.Zostaję tutaj.na świeżym powietrzu.– Ależ panno Claythorne, musi pani zachować siły.– Zachoruję na sam widok marynowanego ozora.Nie mam ochoty jeść.Bywają wypadki, że ludzie cały dzień nic nie jedzą, gdy są na diecie.– Tak, ale ja jestem przyzwyczajony do regularnych posiłków.A pan, kapitanie?– Mnie również nie bardzo nęci myśl o konserwach.Zostanę tu z panną Claythorne.Blore zawahał się.– Niech się pan nie boi – rzekła Vera.– Nie sądzę, by chciał do mnie strzelić, gdy pan odwróci się do nas plecami.– Wolno pani tak mówić – odparł Blore.– Ale uzgodniliśmy przedtem, że nie będziemy się rozstawać.– Ale tylko pan ma ochotę wejść do jaskini lwa – zauważył Lombard.– Jeśli pan chce, mogę iść z panem.– Nie, dzięki.Lepiej, żeby pan tu został.Philip zaśmiał się.– Nadal się pan mnie boi? Przecież mógłbym was oboje zastrzelić w tej chwili, gdybym tylko chciał.– Tak, ale to by się nie zgadzało z ogólnym planem.Według planu ma ginąć za każdym razem tylko jedna osoba, i to w jakiś szczególny sposób.– Pan się świetnie orientuje w tym wszystkim.– Oczywiście – odrzekł Blore.– Dlatego czuję się trochę nieswojo, idąc samotnie do domu.– I dlatego chciałby pan – odparował Lombard – bym panu pożyczył rewolwer? Odpowiedź jest krótka.Sprawa nie przedstawia się aż tak prosto.Blore wzruszył ramionami i ruszył pochyłym stokiem w kierunku domu.Lombard zauważył cicho:– Zbliża się pora karmienia w zoo.Zwierzęta mają swoje ustalone pory!Vera zapytała z nutą obawy w głosie:– Czy to, co on robi, nie jest zbyt ryzykowne?– Nie w tym znaczeniu, w jakim pani myśli! Jak pani wiadomo, Armstrong nie jest uzbrojony, a Blore to kawał chłopa, który potrafi dać mu radę.Blore zachowuje ogromną czujność, a poza tym jestem pewien, że doktora Armstronga nie ma w domu.– Więc jakie jest rozwiązanie?– Właśnie Blore.– Och, czy naprawdę tak pan myśli?– Proszę posłuchać.Blore sam opowiedział całą historię.Musi pani przyznać, że jeśli jest prawdziwa, ja nie mogę mieć nic wspólnego ze zniknięciem Armstronga.Jego opowiadanie oczyszcza mnie od zarzutów.Ale nie uwalnia od podejrzeń jego samego.Możemy polegać jedynie na jego słowach, że słyszał kroki i widział mężczyznę wychodzącego frontowymi drzwiami.Ale wszystko to może być kłamstwem.Mógł równie dobrze sprzątnąć Armstronga parę godzin wcześniej.– W jaki sposób?– Tego nie wiem.– Lombard wzruszył ramionami.– Ale według mnie jedynym niebezpieczeństwem dla nas jest Blore.Co my o nim wierny? Mniej niż nic! Może być kimkolwiek, na przykład zwariowanym milionerem, oszalałym kupcem, zbiegiem z Broadmoor.Jedno jest pewne: mógł popełnić każde z tych morderstw.Vera zbladła.Odezwała się ledwo dosłyszalnym głosem:– A jeśli on się i do nas zabierze? Lombard położył rękę na rewolwerze.– Dołożę starań, by mu się to nie udało.Potem spojrzał na nią pytająco.– Vero, czy nabrała pani wreszcie do mnie zaufania? Czy jest pani pewna, że nie strzelę do pani?– Muszę komuś ufać.Ale, prawdę powiedziawszy, nie wydaje mi się, by pan miał rację co do Blore’a.Jestem niemal przekonana, że to Armstrong.– Odwróciła się nagłe ku niemu.– Czy nie ma pan wrażenia, że ktoś stale obserwuje nas z ukrycia i czeka? Lombard rzekł ściszonym głosem:– To tylko nerwy.– Więc i pan to odczuł? – zapytała skwapliwie Vera.Zrobiło się jej zimno.Przysunęła się bliżej do niego.– Czytałam kiedyś powieść.o dwóch sędziach, którzy przybyli do małego miasteczka w Ameryce.Wydawali wyroki, jak gdyby byli Sądem Najwyższym.Wymierzali sprawiedliwość absolutną.Ponieważ nie pochodzili z tego świata.Lombard podniósł brwi.– Goście z nieba, co?.Nie, nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone.To wybitnie ludzka sprawa.– Czasami nie jestem tego pewna – odrzekła stłumionym głosem.Philip spojrzał na nią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]