[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Co chcesz zrobić?! Co? Boże!Jeszcze jeden skurcz przebiegł po jej ciele, jakby fala zrodzona w piersiach przeszła przezbrzuch, biodra, naprężyła podbrzusze, poderwała kolana - i małe czerwone ciałko leżałomiędzy jej nogami.Grady zaczął działać.Przykrył poduszką jej twarz, przycisnął mocno, aż głowa zagłębiła się w materac i trzymał.Walczyła o życie bardzo krótko.Po straszliwych godzinach porodu była bardzo słaba.Zdjąłpoduszkę z twarzy, kiedy ciało leżało już nieruchomo.Podniósł się i poczuł spływające po plecach zimne strumyki potu.Nie spojrzał na Wandę,tylko rzucił okiem na leżącego między jej udami kwilącego noworodka; nawet go nieodwrócił, by zobaczyć, jakiej jest płci.Nie warto marnować energii, i tak ten malec nie pożyjedługo, jeśli plan Grady'ego się powiedzie.Odwrócił się, słysząc szuranie.Podszedł cicho do drzwi i ostrożnie wyjrzał.Doggie zaraz tuwejdzie na swych chwiejnych nogach.Kiedy stanął w drzwiach, mimo zamroczeniaalkoholem, zauważył ponury nastrój.- Co się stało? - zamamrotał.Postąpił parę kroków i potknął się o pałętającego się międzynogami psa.Chwycił leżący kij, podparł się i krzyknął:- Wanda! Sheldon! Co z wami? Czyżby się już to urodziło? Dlaczego was nie słychać?Nawet nie poczuł uderzenia; ciężki pogrzebacz trafił go celnie w czaszkę, kiedy tylkoprzestąpił próg.Bez jęku, ciężko padł na podłogę.Grady wyszedł z cienia i pochylił się nad nim - stary nie żył.To ich wina, że umierają właśnie w ten sposób - pomyślał Sheldon, ocierając rękawemkoszuli spoconą twarz: - Takie śmiecie nie powinny żyć wśród przyzwoitych ludzi.Kto będzieich żałował? Takie było ich przeznaczenie, a on był jedynie narzędziem w rękach losu.Nikt nie może go winić o spowodowanie śmierci Burnsów.Dla niego los też nie okazał sięłaskawy.Stracił Banner, a wraz z nią - piękną posiadłość i prestiż, jakim cieszy się rodzinaColemanów w Larsen.Został publicznie upokorzony i odtrącony przez ludzi, którzydotychczas podlizywali mu się.Wycierpiał dość i od tej pory los powinien mu sprzyjać.Podszedł do skrzynki u wezgłowia barłogu, która służyła za nocny stolik.Wziął lampę,rozbił ją i patrzył, czy nafta rozlewa się równo po drewnianej podłodze i prymitywnychmeblach.Zapalił cygaro.Wyszedł z pomieszczenia i mocno zaciągnął się dymem.Wszyscy dokoła widzieli, że Burnsowie żyli byle jak, że Doggie był wiecznie pijany.Wandazresztą też.Nikt nie widział, jak Grady wyjeżdżał z miasta.A jeśli nawet, to nikt mu nieudowodni, że przyjechał tu.Teraz robiąc wielki łuk wjedzie do miasta z przeciwnej strony,starając się, żeby co najmniej kilka osób go zobaczyło na wypadek, gdyby szeryf miał jakieśpodejrzenia w związku z pożarem chałupy Burnsa.Grady rzucił zapalone cygaro; nie czekał na wybuch ognia.Szczęście wyraznie mu dopisywało.Kiedy Banner i Jake dotarli do River Bend, przyjęcie już się rozpoczęło.Lydia i Ross znali się na organizowaniu spotkań towarzyskich.Lampiony, przystrojonekolorowymi papierkami, zwisały z najniższych gałęzi drzew.Stoły, wystawione na podwórze inakryte białymi obrusami, uginały się pod ciężarem potraw.Z rożna unosił się smakowityzapach pieczonego mięsa.Beczki z piwem stały na niskich rusztowaniach.Ma przygotowałaspecjalny poncz dla pań.Orkiestra grała skocznie i głośno.Skrzypce, banjo, harmonijkaustna i akordeon tworzyły niezbyt zgrany, ale za to pełen entuzjazmu i dobrych chęci zespół.Brzmiały skoczne melodie - jedna po drugiej.Kiedy Lydia i Ross spostrzegli znajomy zaprzęg wjeżdżający na podwórze, podeszlinatychmiast, by powitać córkę i Jake'a.Ross chwycił Banner w pasie i postawił na ziemię.- Niemal zapomniałem, jak jesteś piękna, księżniczko - zawołał.- Gospodarowanie naranczu widocznie ci służy.- Tatku! - przytuliła się do niego; dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, jak bardzo jej naco dzień brakuje ojca.Emanowały z niego spokój i siła.Chciałaby pozostać dłużej w jegoopiekuńczych ramionach, ale świat idzie na przód i ona musi się z tym pogodzić.Z Jake'em nie zamieniła ani słowa, odkąd tak ją zranił.Kiedy skończyła się ubierać, wyszła na werandę.Jake czekał na wozie paląc cygaro.Ledwona nią spojrzał, jednak podjechał bliżej i chciał jej pomóc wsiąść.Nie przyjęła wyciągniętejręki i sama wdrapała się na siedzenie.Wzruszył nieznacznie ramionami, chwycił lejce ipojechali.Siedziała milcząca i sztywna.Miała nadzieję, że Jake wyczuje jej niechęć.Znowu zrobiła z siebie idiotkę, ale to już ostatni raz.Już więcej nie będzie miał okazji jejupokorzyć.Ich przyjazń skończyła się raz na zawsze.Będzie z nim rozmawiała jedynie wsprawach rancza i tylko z konieczności.Koniec z zapraszaniem go do kuchni.Będzie mugotowała, bo musi, ale żadnych wspólnych posiłków!- Jak się masz, Jake? - Ross witał się serdecznie z przyjacielem.- Piwo jest tam, a cośmocniejszego u mnie w pokoju.- Wolę coś mocniejszego.Ross uśmiechnął się pod wąsem:- Tak właśnie myślałem.Mam zresztą z tobą do pogadania.- Ross.- westchnęła Lydia.- Tylko nie gadajcie dzisiaj o interesach.Przecież jest zabawa.Wyciągnął do niej rękę, przyciągnął ją do siebie i pocałował prosto w usta.- Naprawdę? Dla nas dwojga zorganizuję zabawę trochę pózniej.- Mów ciszej i puść mnie.Wszyscy na nas patrzą - broniła się bez przekonania Lydia.- Niewypada.- Chodz, Jake.- Ross klepnął go dłonią między łopatki, otoczył ramieniem i poprowadziłprzez podwórze w kierunku domu.- Mężczyzni! - stwierdziła rozdrażniona Lydia, lecz do córki zwróciła się z uśmiechem: -Banner, wyglądasz prześlicznie.- Dziękuję ci, mamo.Jake nigdy nie prawił jej komplementów.Jego ostentacyjna obojętność bolała ją bardziej,niż pierwotnie myślała.I to zaczęło ją irytować.- Wszystko wygląda cudownie.Miałaś pewnie masę roboty.- A od czego są pomocnicy: Ma i chłopcy? - odparła Lydia.Jeśli używała słowa chłopcy ,zawsze to oznaczało Lee i Micaha.- A właśnie! Gdzie oni się podziewają? Stęskniłam się za nimi.Lydia uśmiechnęła się i dotknęła starannie uczesanych włosów córki.Banner upięła jewysoko, ale kilka pasemek wymykało się spod upięcia i swobodnie opadało na twarz.- Im też bardzo ciebie brakuje, choć za nic nie chcą się do tego przyznać.- Nie mają komu dokuczać.- Przybyli tu prawie wszyscy twoi znajomi.Lydia zdawała sobie sprawę z niezręczności sytuacji, w jakiej znalazła się córka, iwiedziała, że trudno będzie jej stanąć twarzą w twarz z gośćmi.- Goście zebrali się pod starym orzechem - dodała.- Pójdę do nich, mamo.- Banner ścisnęła rękę matki, jakby czerpiąc z niej oparcie i siłę.- Baw się dobrze.Pomachała matce dłonią i ruszyła w kierunku drzewa.Nie starała się przemykać przezpodwórze ani przechodzić za plecami zebranych gości.Wszystkich znajomych witałauśmiechem, zagadywała, pozwalając im przyjrzeć się sobie.Niemal ostentacyjniemanifestowała swe dobre samopoczucie, aby nikt nie pomyślał, że załamała się poprzejściach z Gradym.To on powinien się wstydzić, a nie ona.- Cześć, Georgia, Bea, Dovie - zawołała radośnie, zbliżając się do grupy dziewcząt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]