[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było to jak dziura w dachu, o którejwiedziałem.Gdzie? Wzdrygnąłem się.Gdzie widziałem dziurawy dach rozsiewający piasek?Zdecydowałem, że to zagubione wspomnienie z dzieciństwa torujące sobie drogę napowierzchnię jako część mojego niezwykle ożywionego snu z ostatniej nocy lub raczej ranka,albowiem wyobraziłem sobie wyraznie trójkę dzieci bawiących się w tumanie drobnego pyłu. Ray!Nie, to po prostu nie pasowało.Ja. Ray! Sapiąc podszedł do mnie stary, wysuszony Gus Quaison, administrator tegobloku.Był imigrantem z Ziemi, lecz dosyć przyjemnym facetem po ponad dwudziestu pięciulatach spędzonych tutaj.Odłożyłem na bok zaprzątające mnie myśli i przywitałem się. Ktoś był i pytał o ciebie dziś rano powiedział. Oficer centauryjski, majorHousk.Bez. Centaur? odrzekłem ze współczuciem. Gusie, podczas ostatniej podróży uda-łem się do przestrzeni Centaurów.Nigdy przedtem nie latałem daleko w tym kierunku i nigdyna statku Centaurów.I po tym, powiedzmy, że kiedykolwiek bym nie zobaczył innego Centa-ura, nastąpi to jeszcze za szybko. Może tak myślisz. Gus zachichotał. Słyszałem raz czy dwa, jak waliłeś na ichtemat różności.Czy nie tak? Chociaż w zasadzie byłeś zawsze neutralny, jeśli chodzi o nich iNiedzwiedzi.Powiedziałem mu w każdym razie, że wyszłeś, a on zostawił mi adres dla cie-bie, byś się z nim skontaktował.Dać ci? Czy powiedział po co? Byłem zaintrygowany. Nie. Bystre oczy Gusa przyglądały się mojej twarzy. Nie znasz go? Housk? Nie sądzę.A jeżeli jest majorem, wątpię, bym miał na to ochotę.Gus wyszczerzył zęby w uśmiechu i zamierzał odejść.Zatrzymałem go ruchem ręki. Powiedz jeszcze jedno! Jak wróciłem do domu ostatniej nocy? Nie wiesz? Co robiłeś? Spiłeś się? Wzruszył ramionami, gdy nie mogłem daćlepszej odpowiedzi niż grymas na twarzy. Przypuszczasz, że wiem? Nie było mnie tu, czyżnie? Skończyłem służbę o zachodzie słońca, a ciebie jeszcze wtedy nie było.Myślałem, żepoderwałeś dziewczynę i znów z nią zostałeś.9Kiedy kilka minut pózniej, w znacznej już odległości od domu, wpatrywałem się wtarczę zegara, zastanowiło mnie jedynie znaczenie tego małego słówka znów.Czułem lekki zawrót głowy, przypominając sobie stary, banalny dowcip o wallowerachna Złotej Gwiezdzie, tłustych bestiach, niemal ukrywających się w płynnym błocie i opu-szczających swoje leże raz w roku w okresie godów. Jaki dziś dzień? jeden wallower pyta drugiego.Kilkugodzinna przerwa. Wtorek.Jeszcze dłuższa przerwa. Dziwne.Myślałem, że środa.A Gus mówił o zostaniu z nią znów.Niemal wszędzie, gdzie przebywałem, poza Durrith, byłem skłonny zaakceptowaćmożliwość dwudniowej bibki.Połowę czasu spędziłbym śpiąc tam, gdzie bym upadł, winiącza to przeciążenie spowodowane dzwiganiem swego ciężaru w środowisku o grawitacjirównej 1 g.Miałem zwyczaj przygotowywania się na taką ewentualność: na przykład zabiera-łem zawsze tylko tyle pieniędzy, że mogłem pozwolić sobie na ich utratę wtedy, gdy bywa-łem spity w galaktykę.A w większości przyjemnych kwater w większości światów w prze-strzeni Niedzwiedzi czas dzienny nic prawie nie znaczył.Lecz na Marsie tego się nie robiło.Nie było zasobów do podtrzymania takich popijaw,co stanowiło zródło utyskiwań przyjeżdżających tu kosmonautów.Na Marsie szczególnie ja, Marsjanin, nie robiłem tego.Czułem, że było to niestosowne,chociaż, będąc tubylcem, mógłbym prawdopodobnie zorganizować rzecz lepiej niż obcy.Lubiłem przebywać w domu, gdzie mogłem zapomnieć o takich środkach ostrożności, jaknoszenie minimum pieniędzy.%7ładen Marsjanin nie obrabowałby nieprzytomnego; lecz bynaj-mniej nie szukałem dowodu na to, że ta dumna deklaracja jest prawdziwa, aby nie być potemzmuszonym do podejrzeń, że to nieprawda jedynie z powodu przeklętych przybyszów zinnych światów, których nie wychowano w marsjańskim poczuciu honoru.Tymczasem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]