[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nick Karakandez stoi jak zahipnotyzowany przy oknie łazienki w tanim hotelu, doktórego się wprowadził.Obserwuje, jak ciemna poczwarka nocy przeistacza się w egzotycznegomotyla dnia.Gdzieś tam, wśród tajemniczych kształtów, między rzędami krytych czerwonądachówką domów i napuchniętych kopuł wiekowych kościołów znajduje się powód, dla któregopokonał tysiące mil.Bierze prysznic w łazience tak maleńkiej, że klaustrofobii dostałaby w niej nawet mrówka, po czym wkłada czarne dżinsy, białą koszulę i fioletowy sweter w serek, któryjakimś cudem śmierdzi trochę olejem do zabezpieczania pokładu łodzi.Siada na krawędzizapadającego się łóżka, żeby jeszcze przez chwilę się zastanowić nad głównym tropem, któryMitzi kazała mu zbadać.Pieniądze.Dokładniej mówiąc kilka przelewów, które Sarah Kenny zrobiła na prośbę Tamary Jacobsna rzecz mężczyzny, którego znają jako Roberta Craxiego.Leżące przed detektywem papierydokumentują przelewy w wysokości pięciu tysięcy dolarów przez jedenaście miesięcy z rzęduoraz dwa pojedyncze przelewy po dwadzieścia pięć tysięcy każdy.Ponad sto tysięcy dolarów.Niezła gotówka.Za takie pieniądze niejeden zgodziłby się złamać prawo.Kolejne tropy wynikają z wizyty pisarki w Turynie.Znalezione w jej domu rachunkiświadczą, że przez ostatnie dwa lata była tu cztery razy.Dwa w ciągu sześciu minionychmiesięcy.Ostatni raz sześć tygodni przed śmiercią.Nick ma nadzieję, że rachunki za hotel,restaurację oraz taksówki pomogą mu odtworzyć przebieg tych wizyt.Wykaz połączeń za ostatnikwartał dowodzi, że Tamara ponad trzydzieści razy dzwoniła z telefonu komórkowego pod różnenumery w Turynie.Patrząc na te numery, Nick ma złe przeczucia.Tamara prawdopodobnie dbałao bezpieczeństwo.Jeśli tak, są to zapewne budki telefoniczne albo połączenia, których nie da się wyśledzić.Śniadanie zjada w wilgotnym i pełnym przeciągów pomieszczeniu ogrzewanym gorącympowietrzem z nawiewów u góry łuszczących się ścian.Ręką ściera skroploną parę z szyby przyswoim stoliku.Za oszronionymi trawnikami widzi brukowane podwórze otoczone kwietnikamii cyprysami w donicach.Latem to miejsce zapewne zmienia tożsamość, stając się niezwykłymi cudownym ogrodem.Młoda kelnerka, może córka właściciela, przynosi mu cappuccino, niemal idealny naparz mocno palonych ziaren przykryty gęstą, słodką kremową pianą, w której stanęłaby łyżeczka.Z małego bufetu Nick bierze sok pomarańczowy oraz kilka ciastek domowej roboty.Najedzony i szczęśliwy wraca do swojego pokoju, myje zęby, bierze luźną skórzanąkurtkę, po czym schodzi z powrotem na dół, gdzie zaczeka na przedstawiciela Carabinieri, któryma go pilotować.Siada na starej kanapie w maleńkiej recepcji.Próbuje zrozumieć cokolwiekz dzisiejszego wydania „Corriere della Serra”.Zły pomysł.Oprócz chianti, quattro fromaggio i kilku przekleństw, znanych mu z Rodziny Soprano, nie rozpoznaje ani słowa.Elegancka kobieta w granatowej marynarce i takiej samej spódnicy do kolan z wahaniemprzerywa jego pozorną lekturę.– Signore Kuru.kan.dys?Podnosi wzrok.– Kar-a-kan-dez.Tak, to ja.Jest od niego kilka lat młodsza, ma krótkie ciemne włosy i intensywnie niebieskie oczy.– Luogotenente Cappelini.Carlotta.– Pewnym gestem wyciąga dłoń.Jest zaskoczony.Nawet zły na siebie za automatyczne założenie, że oficeremłącznikowym będzie mężczyzna.– Nick.Bardzo mi przyjemnie.– Witaj w Turynie, Nick.– Kobieta orientuje się, że zaskoczyła go jej płeć.Jak większośćludzi zresztą.– Jesteś gotowy?– Tak.– Składa gazetę i kładzie ją na mocno sfatygowanym stoliku.Carlotta idzie pierwsza.– Najpierw zajrzymy do firmy.W moim pokoju możemy rozmawiać swobodnie.Potempojedziemy tam, gdzie będziesz chciał.Mój kapitan mówi, że masz jakieś numery telefonówi chcesz odszukać człowieka nazwiskiem Craxi.Dysponuję ludźmi, którzy ci w tym pomogą.– Muzyka dla moich uszu!Włoszka nie rozumie.– Scusi?– Przepraszam, takie powiedzenie.To bardzo dobra wiadomość.Ulice są szerokie i brukowane.Kamienie przecina stal torów tramwajowych.W górzeczarna sieć kabli i przewodów zwiesza się na tle ciemnoszarego teraz nieba.Nick zauważarękojeść pistoletu przypiętego dyskretnie pod marynarką Carlotty.– Zawsze nosisz broń?– Si.Zawsze.Jestem żołnierzem i muszę.– Dotyka pistoletu.– Ale też lubię.– Uśmiecha się.– Lubię strzelać.– Do czego? Do ludzi czy do rzeczy?– Nie.– Carlotta śmieje się.– Strzelanie do ludzi nie jest czymś, co lubię.– Nawet do czarnych charakterów?Widzi, że Nick się z nią droczy.– Nie, nigdy się nie złożyło.Co innego na strzelnicy, tam bardzo lubię strzelać.– Robipistolet z palców i oddaje udawaną serię.– Jestem w tym bardzo dobra.Nick w to nie wątpi.W każdym razie jego towarzyszka strzela na pewno lepiej, niż mówiw jego języku.Nick nie ma oczywiście prawa jej osądzać: sam nie potrafi przeczytać włoskiejgazety, a co dopiero powiedzieć pełne zdanie.– A ty, Nick, strzelasz do czarnych charakterów?– Czasem tak – odpowiada.– Ale nie do wszystkich, do których bym chciał.60Jako mały chłopiec Ephrem nauczył się być cicho.Mnisi chłostali wewnętrzną stronę jegodłoni, jeśli podczas lekcji usłyszeli choćby jego oddech.Uczyli go sztuki słuchania – jaknajpierw się koncentrować na słowach innych, a dopiero później na nie reagować
[ Pobierz całość w formacie PDF ]