[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A usteczka ma, łajdaczką! dzbanuszek poziomek!I Gerwazyna odeszła ze swoimi trzydziestoma su w ręku.Jejpowykrzywiane łapcie sikały wodą jak pompy, istne czarodziejskietrzewiki, które grały pozostawiając na chodniku mokre ślady szerokichpodeszew.Teraz w całej dzielnicy pijaczki tegoż pokroju co i Gerwazynaopowiadały, że pije ona na pociechę po puszczeniu się córki.SamaGerwazyna, gdy złapała swój kieliszek przy bufecie, przybieraładramatyczne tony, z chlustem wlewała sobie wódkę w gardziel, wyrażającżyczenie, żeby od niej zdechnąć.Zawsze, ilekroć wracała do domu opitajak oślica, bełkotała, że to wszystko ze zgryzoty.Ale ludzie uczciwiwzruszali ramionami; znamy takie, co to urzynają się samogonem wszynku na rachunek zgryzoty; w każdym razie powinno się tę zgryzotęnazywać zgryzotą w płynie.Niewątpliwie z początku Gerwazyna nie mogłasię pogodzić z ucieczką Nany.Buntowała się całą resztką uczciwości, jakaw niej została; na ogół zresztą żadna matka nie lubi myśleć, że córunia wtej właśnie chwili jest za pan brat z pierwszym lepszym mężczyzną.AleGerwazyna była już zbyt ogłupiała, skłopotana i zgnębiona, żeby długonosić tę hańbę w sobie.U niej było z tym tak: dziś przyszło, jutro sobieposzło.Często całymi tygodniami nie pomyślała nawet o tej swojej384gałganicy, potem naraz ogarniała ją tkliwość czy gniew, raz na czczo, razprzy pełnym kałdunie.dzika ochota, żeby przyłapać Nanę w jakimśustronnym kącie, gdzie może by ją wycałowała, a może zbiła na kwaśnejabłko, zależnie od chwilowego nastroju.W końcu przestała rozróżniaćdokładnie, co uczciwe, a co nieuczciwe.Ale Nana należała do niej,nieprawdaż? No! więc, gdy człowiek ma coś własnego, nie lubi patrzeć, jakmu się to gdzieś ulatnia.Jak tylko nachodziły ją takie myśli, Gerwazyna zaczynała rozglądać siępo ulicach okiem żandarma.Ach! gdyby gdzieś wypatrzyła to swojepaskudztwo, odprowadziłaby je do domu, i to jeszcze jak! Tego rokuwywracano całą dzielnicę do góry nogami.Przebijano bulwar Magenta ibulwar Ornano, które likwidowały dawniejszą rogatkę Poissonniere isięgały wylotami do bulwaru zamiejskiego.Wszystko zmieniło się nie dopoznania.Całą jedną stronę ulicy Poissonniers zrównano z.ziemią.Z ulicyGoutte-d'Or otwierał się teraz widok jak gdyby na olbrzymią polanę pełnąsłońca i wolnej przestrzeni, a na miejscu ruder, które zasłaniały widok z tejstrony, wznosił się na bulwarze Ornano prawdziwy pałac, sześciopiętrowakamienica pokryta rzezbami jak kościół; z jasnych jej okien, przysłoniętychhaftowanymi firankami, tchnęło zamożnością.Ten właśnie dom, bielutki,wybudowany ściśle na wprost ulicy, oświetlał ją jak gdyby amfiladąblasków.Wzniecał nawet co dzień kłótnie pomiędzy Lantierem iPoissonem.Kapelusznik jak zaczął mówić o burzeniu Paryża, to usta musię nie zamykały; oskarżał cesarza, że buduje wszędzie pałace, bo chcewyprawić robotników na prowincję; policjant zaś, blady z hamowanegogniewu, odpowiadał, że przeciwnie: cesarz myśli przede wszystkim orobotnikach i że gdyby było tego potrzeba, zrównałby cały Paryż z ziemią,byleby tylko dać im pracę.Gerwazyna także okazywała niezadowolenie zpowodu tych upiększeń, bo psuły jej to zapadłe przedmieście, do któregood dawna przywykła.Jej- niezadowolenie wynikało, ściśle biorąc, z tego,że dzielnica piękniała właśnie w chwili, kiedy ona sama chyliła się doostatecznego upadku.Jak człowiek tkwi w bagnie, to nie lubi, żeby musłońce świeciło prosto w oczy.Toteż w dni, gdy wyruszała naposzukiwania Nany, wściekała się, że musi przechodzić przez stertymateriałów budowlanych, brnąć po błocie, gdyż chodniki nie były jeszczeułożone, obijać się o parkany.Piękne budowle, wznoszone na bulwarzeOrnano, wyprowadzały ją z równowagi.Podobne wspaniałości to dlatakich szychciar jak Nana.Jednakowoż miała parę razy wiadomości o córce.Nie brak nigdy385miłosiernych osóbek, które przylecą do ciebie co tchu z żałobnympowinszowaniem.Owszem, opowiadane jej, że mała puściła niedawnokantem swojego starego, ot, nierozsądna, jak każda puszczalska bezdoświadczenia.U tego starego miała jak w raju, rozpieszczana, uwielbiana,nawet swobodna, gdyby umiała się zabrać do rzeczy.Ale młodość jestgłupia, dziewczyna zwiała pewnie z jakimś gogusiem, dokładnie niewiadomo.Niewątpliwe było tylko, zdaje się, jedno: że któregoś popołudniana placu Bastylii poprosiła swojego starego o trzy su na pewną małąpotrzebę i że stary do tej pory na nią czeka.W lepszym towarzystwie to sięnazywa siusiać po angielsku.Inne osoby zaklinały się, że widziały ją już potym wszystkim, jak odprawiała tany w Wielkim Salonie Zabawy na ulicyChapelle.Wtedy to właśnie Gerwazynie strzeliło do głowy, by zacząćuczęszczać do okolicznych tancbud.Nie przeszła koło żadnych drzwi, zaktórymi tańczono, żeby nie wejść do środka.Coupeau jej towarzyszył.Zpoczątku okrążali po prostu sale zaglądając w twarze wszystkimpodrygującym w tańcu lafiryndom.Potem pewnego wieczora będąc przypieniądzach zasiedli przy stoliku i wypili salaterkę wina po francusku, ot,po prostu żeby się orzezwić i poczekać, czy nie nadejdzie Nana.Pomiesiącu zapomnieli o Nanie, fundowali sobie knajpę dla własnejprzyjemności, bo lubili patrzeć na tańczących.Godzinami, nic do siebie niemówiąc, przesiadywali oparci łokciami o stolik, otępiali od stałego drganiaposadzki, w gruncie rzeczy szczerze się bawiąc, gdy tak wodzili bladymioczami za zdzirami spod rogatek, w zaduchu oświetlonej czerwono sali.Pewnego grudniowego wieczora wstąpili właśnie do Wielkiego SalonuZabawy , żeby się rozgrzać.Na dworze chłodny wiaterek siekłprzechodniów po twarzach.Ale sala była nabita
[ Pobierz całość w formacie PDF ]