[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z pomocą gałęzi wydobyłasię na brzeg, oczywiście bez pantofli, i zupełnie wyczerpana usiadła pod drzewem, a wieśniak,kręcąc sobie nowego papierosa, mówił z drugiego końca bagna:- Tak, tak, Bogu nie trza głowy zawracać; żeby On miał tak na wszystkie rojsty [miejsceniskie, bagniste, pokryte mchem, mokradło; mszar.] patrzeć, to by na ziemię spoglądać czasu niestało Mu.Ari wstała i patrzyła na niego ciekawie, a on szedł ku niej brzegiem bagna.- Dziękuję panu, gdyby nie pan, utonęłabym.- Toż co? Głupstwo.Masz, panienka, rozum? Człowiek się sam musi ratować, bo od Bogarozumu dostał.Ja i na wojnie byłem.Skąd panienka?- Z gajówki.- No to teraz biegnijże do chaty, a najedz się dobrze, to i febra minie, po strachu.Dowidzenia pannie.- Dziękuję, do widzenia.Nie powiedziała Jackowi o tej przygodzie, bo nie chciała narażać się na gderanie iwymówki, pochodzące z troskliwości, ale nudne i dość imperatywnie (łac.- rozkazująco) czynione.Ari tego nie cierpiała.To jej psuło smak każdego niebezpieczeństwa, w którym się czasemznajdowała.I dzisiejsza przygoda miała w sobie coś, co Adriankę zajęło i zostawiło po sobiecierpki, ale przyjemny obrazek.Postanowiła to ukryć na dnie duszy i nie pozwolić, by Jacekrozgrzebał wszystko i polał zimnym tuszem. Nazajutrz poszła do wyręby niedaleko bagna, myśląc, że może uda jej się spotkaćoryginalnego zbawcę i porozmawiać z nim.Siadła więc sobie pod śmigłą, pachnącą żywiczniesosną i wyskubując spomiędzy trawy czerwieniejące poziomki, spoglądała w dal po porębie.A tu robota wrzała.Jedni ścinali drzewa, inni piłowali i składali dłużyce.Na drodze stałyjednokonne wozy, a koniska były wynędzniałe i chude.Pospuszczały beznadziejnie łby ku ziemi iw drzemce brykały po zielonych łąkach młodości; przeciągły okrzyk: nu! nu! budził je z marzeń;na wozy składano ciężar i koniska ruszały, wyginając z wysiłku grzbiety w pałąk.W uszy, nibybolesne ukłucia, padały wciąż owe gromkie, a mdłe  nukania.Waliły się wspaniałe, potężne, a proste jak świece drzewa o zielonych, lśniących koronach,które w godzinie śmierci miłośnie całowało słońce, a lekki wiatr mówił im o tajemnicy drugiegoistnienia w obliczu przeogromu błękitnych wód lub chaosu miast.Potnieli przy pracy ludzie oleniwych, zmęczonych ruchach, wytężały nadwątlone latami mięśnie zwierzęta.Ari zaś myślała zesmutkiem:  A oto jest życie.Lecz w miarę jak siedziała zapatrzona w blask słońca na siekierach i piłach, oćmamelancholii znikała powoli z jej duszy.Przecież na miejscach tych olbrzymów wyrosną młode,nowe, zieloniutkie, a ginące kolosy dają nie tylko byt dziesiątkom ludzi, ale i schronienie.Pomyślała też, że lepiej pracować tu, na świeżym powietrzu, niż w cuchnących fabrykach, którestworzyła cywilizacja, ale które, dając chleb dziesiątkom, odbierają go tysiącom.I miarowy stuksiekier wydał się Adriance potężną pieśnią, sławiącą czyn i moc ludzkich dłoni.Uśmiechniętymiustami zaczęła śpiewać na nutę znanej legionowej piosenki coś, co jej się teraz nasunęło na myśl: Sosno, sosno, wielka, zielona!A jak zetną cię, niebożę,w świat pojedziesz hen na morze,sosno zielona! pSosno, sosno dumna, pachnąca!Srebrne dzwony tobie dzwonią,ludzie się przed tobą kłonią,sosno pachnąca! pPójdziesz w świat, sosno królowo!Wiatr za tobą wieść uniesieo tych ludziach, o tym lesie,sosno królowo! pLesie, lesie! Lesie zielony! Rośnij w górę hen do słońca,w tobie Boga moc krzepiąca,lesie wonny, lesie zielony! pZpiewała pełną piersią, a jej słodki, wysoki sopran o dziecinnym brzmieniu, drżał srebrnymiskrzydełkami ponad całą porębą.Ludzie podnosili głowy i uśmiechali się, słuchając ciekawie.Oczy ich śledziły szczupłą postać w jasnozielonej sukience.Ari chodziła po zalanym słońcem krajuwyręby, gdzie bujnie rosły poziomki, i co chwila przysiadała, by zerwać pachnące jagody.I znowuwstawała, i wyglądała z daleka jak motyl.Ten i ów z młodszych robotników zaczął nucić melodiępod nosem, ten i ów jął pogwizdywać.Ari to dosłyszała i śpiewała jeszcze donośniej, chodzącmiędzy drzewami.A siekiery i piły mimo woli jęły poruszać się w takt melodii, zaś kilkaśmielszych głosów basowych pomrukiwało wraz z Adrianką.Wtedy weszła między pracujących.- Pomagaj, Boże - rzuciła wesoło.- Daj, Panie Boże - odpowiedział zgodnie chór.- Uważaj, panienko, ażeby cię drzewo nie uderzyło.- E, nie, uważam.Czy mogę tu posiedzieć?- A dlaczego nie? Aadne jagódki, prawda?- Bardzo ładne.Może pan chce spróbować?Nie zwracając uwagi na zafrasowaną minę robotnika, wsypała mu z dzbanka pełną garść iroześmiała się.- Może kto jeszcze chce? Bardzo dobre.Ten i ów wyciągnął nieśmiało brudną rękę i dzbanek opustoszał.- Panienka ładnie śpiewa, lepiej się pracuje - rzekł jeden młody.- A no, to mogę wam jeszcze coś zaśpiewać.Spojrzeli po sobie zdumieni, potem na Adriankę popatrzyli.Strasznie dziwna osoba.Aleona już śpiewała jedną po drugiej znane ludowe i wojskowe piosenki.I znów buch_buch waliłyrytmicznie siekiery, trzeszczały gałęzie, skrzypiały piły, ale ludzie uśmiechali się.A gdyodchodziła, wołali za nią:- Przyjdz tu do nas jeszcze, panienko.I tak w słońcu, powoli, dojrzewała dusza Ari.Do małej gajówki często przychodziły wodwiedziny kobiety, które poznała u Jaśmieniowej i o których niedoli słyszała.Przychodziływypłakiwać tu swój ból i nędzę.Ari zaś nie brała już wszystkiego tak jednostronnie i impulsywnie,jak z początku, ale podchodziła uważnie, jak za tropem, do zródeł niedoli, przekonując się, żeczasem winna jest nie tylko osoba krzywdząca, ale i krzywdzona.I wtedy zaczęła dawać kobietom rady serdeczne.Uczyła je porządku i ładu, o którym nie miały pojęcia, pokazała, jak się gotujeproste, a jednak różnorodne potrawy.Usiłowała je przekonać, że samą rozpaczą nic nie wskórają,że powinny urządzić dom tak, by ich mężom było najlepiej we własnym domu.I te lekcje zaczęłyskutkować.Gdzie nie mogła pomóc radą, tam pomagała sercem lub pieniędzmi.Wszystkoopisywała ojcu, bo Jacek pod tym względem zupełnie zrozumieć jej nie mógł.Dziwił się i ruszałramionami, czasem mówił:- Ari, ty chcesz koniecznie bawić się w dobrą wróżkę, jak widzę, ale mnie to nie zajmuje.Nie lubię wtrącać się w cudze sprawy.I tobie też z całego serca odradzam.Ari gładziła mu czuprynę i wzdychała.Nie lubiła być własnym adwokatem.I tak w głębiborów zastała Adriankę pora żniw. IIW domu państwa Klaudiusów po ucieczce Ari było ponuro i cicho.Teraz dopiero wszyscyzauważyli, czym była taka jedna blada dziewczynka.Matka, mimo całego swego oburzenia,tęskniła do niej tak, jak i stołownicy i rodzeństwo.Ale nie mówiło się o nije zupełnie, za to myśleliwszyscy.Ogródek zarósł chwastem, w pokoju nie miał kto stawiać co dzień świeżych kwiatów.Imogenka, gdy przytulała głowę do poduszki, wzdychała.Na jej nocnym stoliczku wazonik byłpusty, a poduszki i kołderka nie pachniały bzem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl