[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Bo to prawda.Mam wrzucić go do ognia?- Kamień nie poddaje się płomieniom.- Wolałbyś, żebym przywdziała włosiennicę i posypała głowę popiołem - spytała.- Służba zamierza odejść - odezwał się Hyperion.- Przyszli do mnie wszyscy twierdząc,jakoby ten dom był przeklęty.- Bo tak jest.- Jak to?- To ja sprowadziłam na ciebie nieszczęście, Hyperionie.Przeze mnie czyha na ciebieciemność, i to, co w niej żyje.- Mówisz tak, jakbyś wiedziała, co to było.- Rzeczywiście wiem.Hyperion nie spuszczał z niej oczu.Twarz żony, na którą padał blask ognia, była spokojna iblada.- A więc co? - zapytał.- Każdy z nich ci to powie - odparła Laura.- Skądże znowu.Oni nie przestają gadać o jakiejś bestii.Co to znaczy? %7łe to był wilk?Chyba nie.Ani szaleniec.- To była bestia - powiedziała cicho Laura zapatrzona w ogień.- Nie wiem.- Mówiłaś, że wiesz.- Och, wywołaliśmy coś - odparła.- Wyczarowaliśmy demona.- Kto? Ja? W jaki sposób?- Nie, nie ty.Ale strach.Nadzieja.- Laura podniosła głowę.- Niepohamowanenamiętności.- To śmieszna rozmowa - stwierdził Hyperion.- Istnieje proste, ohydne wytłumaczenie.- Tak?- Demony nie istnieją, Lauro.Kobieta dotknęła brylantu.Z klejnotu, jak pocisk z broni palnej, wystrzelił świetlisty punkt.- Ja wierzę w ich obecność - powiedziała.- Teraz wierzę.Hyperion spojrzał przelotnie nadrzwi.Nikt nie zjawi się, by zapowiedzieć obiad.Salon był odcięty od świata.- Po całym hrabstwie krążą jakieś bajdy - powiedział.- Od śmierci Marsalla na farmieVehmundów są jakieś problemy.Chyba powinienem wybrać się tam.Porozmawiać trochę zludzmi.- Laura nie odezwała się słowem.- Zajrzeć do Daniela.Kobieta westchnęła.Wpatrywała się w ogień, jakby to był jakiś odległy ląd.- Rób to, co uważasz za najlepsze - powiedziała.- Najlepiej nic bym nie zrobił.Nic mi się nie chce.- I może to jest najrozsądniejsze wyjście.Nad ich głowami księżyc wgryzł się w dach rezydencji.Wszystkie drzwi i okna byłyzatrzaśnięte na głucho.Po zachodzie słońca nikt nie ośmielił się wyjść na zewnątrz.Ani z parku, ani od strony wzgórz nie dochodził żaden dzwięk.Następnego ranka, zgodnie z zapowiedzią, służba składająca się z pięciu osób miałaopuścić rezydencję.- Jak twoje jagnię? - zapytał żonę Hyperion.- Znacznie silniejsze.Już spaceruje.- Nigdy się nie dowiemy, kto je tutaj zostawił.- Tak, rzeczywiście - odparła.Hyperion przypomniał sobie konie drżące i obryzgane krwią, ale nawet nie draśnięte.Ikarafkę lśniącą krwawo na tarasie.- Wilk może także zgodzić się z owcą - powiedział.Strach był jak tępy ból i Hyperion nie potrafił się z niego otrząsnąć.Słońce zachodziło nad ziemią i farmą Vehmundów.W kuchni pod kratą palił się niskiogień, ogrzewając zawieszony nad nim czajnik.Zza okna sączyło się łagodne, orzechoweświatło.Ogorzała wiedzma Rosamunde siedziała między tymi dwoma zródłami blasku igęstym, starannym ściegiem naprawiała podartą koszulę.Właściwie była sama w całymdomu, gdyż po śmierci Jenavere odprawiono obydwie pokojówki.Gdy drzwi od stronyschodów otworzyły się, Rosamunde nie oderwała oczu od igły.Do kuchni wszedł DanielVehmund i przysiadł z boku kominka na miejscu swego ojca.- Mam zrobić herbatę? - spytała Rosamunde.- %7ładnej herbaty - odparł Daniel.Wymawianie słów sprawiało mu pewną trudność.Podobnie bełkotliwie mówił pijany Marsall.Rosamunde szyła dalej.- Wkrótce się ściemni - powiedział Daniel.- Znowu pełnia.Już trzecia noc.Rosamunde nie odezwała się.Była na pastwiskach i pomagała przy kąpieli owiec, aleludzie odesłali ją.Tłumaczyli się, że nie jest im już potrzebna, chociaż w przeszłości, kiedyfarma należała do Marsalla, zawsze prosili ją, by przyszła, podobnie jak na chrzciny zapraszasię złą wróżkę, bojąc się o niej zapomnieć.Teraz jednak dali upust silniejszej niechęci.GdyRosamunde nie było w pobliżu, ludzie rozmawiali o Danielu i domu na farmie.Nie słyszała,czy też nie zwracała uwagi na to, co mówiono.Sama wiedziała, że jej pan wychodziwieczorami z domu.Przecinał sad i szedł dalej w kierunku wzgórz.Nigdy nie widziała, jakwracał, chociaż często była już na nogach, nim pierwsze promienie padły na ziemię.- Jak dawno tu służysz? - zapytał Daniel.- Od wczesnej młodości, panie.Kim więc była ta kobieta? Chuda, maleńka, opryskliwa, o czarnych włosach ściągniętychdo tyłu w węzeł, sprawiająca, że w wiadrach sąsiadów kwaśniało mleko.- I to było całe twoje życie - powiedział Daniel.- Tak - odparła z godnością.- Jakże wierną jesteś sługą - powiedział mężczyzna.- Nawet po krwawej śmierci Marsallatrzymałaś język za zębami.- Jego dni były policzone - odparła.- Ach, tak? A kiedy nadejdzie mój dzień? - Kobieta nie odpowiedziała.- Marsalla zagryzłwilk, dzika bestia - dokończył Daniel.Rosamunde podniosła oczy, w których zamigotał ponury, czarny błysk.Po chwili znowuwpatrywała się w igłę.Może tę koszulę także poszarpały wilki.- Tak, bestia - odezwała się kobieta.- Właśnie o tym mówią ludzie.- A co mówią?- %7łe żyje przy pełni księżyca, gdy nastanie ciemność.Odżywa i czyha na ludzi.Potemznika.- Jacy mądrzy ludzie.A co ty o tym myślisz?- To nie na moją głowę.- Nie boisz się bestii?- Urodziła się, żeby zwyciężać - odparła Rosamunde.- Urodziła się w piekle.Zamykasz drzwi swojej sypialni, Rosamunde?- Nie, panie.- To rozsądnie, Rosamunde.Bestia i tak może wyłamać drzwi.Może tej nocy będzie tugdzieś blisko.Dokąd pójdziesz?Rosamunde znowu podniosła oczy.Utkwiła je w Danielu, chciwie wyczekując tego, copowie.- Dokąd miałabym pójść?- Dokądkolwiek.Do kogoś we wsi.- Nikt mnie nie przyjmie.- Musisz spróbować.Czarne oczy Rosamunde płonęły złym blaskiem.- Zostanę tutaj.- Lepiej nie, Rosamunde.- Zostanę tutaj.Tak jak pani.- Pani była bezpieczna.- Któż może być bezpieczny? - powiedziała Rosamunde.- To i tak kiedyś przyjdzie.- Ale żeby w taki sposób? - powiedział Daniel.Mówił z trudem, a w jego głosiepobrzmiewała swoista litość, a może tylko pogarda.Blask ognia muskał złociste włosy nagrzbietach jego dłoni.- Widziałam wiele sposobów umierania.- To ja zabiłem Marsalla - powiedział Daniel.- Dobrze o tym wiesz.Zrobiłem to, kiedybyłem bestią.- Kobieta nie przestawała szyć, a on mówił dalej: - Ale zabiłem także ojca.Tonie żaden złodziej ani włóczęga.To był Daniel.- Był pan wtedy kimś innym.- Ale i tak musiała we mnie drzemać bestia.- Na pewno.- I myślisz, że ciebie ona oszczędzi, Rosamunde?Kobieta zszywała nadal koszulę, poszarpaną w lesie przez wilki.Dwa wilki tarzające się wbłocie pod zielonymi kopułami drzew.Daniel był podobno bogaty i mógł sobie kupićdwadzieścia takich koszul.Igła jednak migotała w jej zręcznych palcach.Nie potwierdziła, żetego wieczoru się ukryje.Za oknem światło przybierało barwę różu.- Mam zrobić kolację? - zapytała Rosamunde.- Nie.Nad okolicą gęstniał mrok.Na zboczach wzgórz beczały owce.Zbliżał się czas strzyży.Jużwkrótce ziemia napuchnie letnim upałem, wyschnie trawa, omdleją poparzone liście drzew.Co miesiąc na niebie zawiśnie okrągły wielki księżyc.Minął już czas bladego księżyca.Terazzjawi się dojrzały żółty księżyc, pan lata, potem bursztynowy księżyc jesieni, aż wreszcie nadziemią stanie biały zimowy księżyc, cienki i płaski jak tarcza.Z zewnątrz nie wpadało już do kuchni żadne światło.Igła Rosamunde połyskiwała wblasku ognia, dopóki kobieta mnie odłożyła roboty.- Wychodzę - powiedział Daniel.Wstał niezdarnie i podszedł do drzwi prowadzących napodwórze.Zmierzch zakradł się już do sadu.Z ogrodu unosił się zapach ziół
[ Pobierz całość w formacie PDF ]