[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jesteśwolna, Konstancjo Lubowiecka.Możesz odejść choćby zaraz. W pierwszej chwili nie zrozumiała.W następnej to ona rzucała mu siędo gardła.Próbowała sięgnąć zagiętymi niczym szpony pazurami dooczu, rozorać twarz, zmiażdżyć krtań, ale pochwycił jej ręce i trzymałmocno dotąd, aż klnąc i złorzecząc mu, opadła z sił.- Odprawiasz mnie.- zaszlochała.- Wykorzystałeś, pozbawiłeśdziewictwa, a teraz odprawiasz, ot tak.- Otrzymasz sowite wynagrodzenie.- Nie chcę twoich pieniędzy! Chcę.- Urwała.Właściwie teraz, gdy miała pewność, że nienawidzi go, jak nikogo wżyciu - tylko ojca nienawidziła bardziej - pragnęła tylko pieniędzyRomanowów.A te prawdziwe pieniądze, nie jałmużnę, jakąofiarowywał jej Maks, mogła zdobyć w jeden sposób.- Miałam ci to powiedzieć w innych okolicznościach - zaczęła cicho -ale skoro tak.Jestem brzemienna, a ty za siedem miesięcy zostanieszojcem.Maks drgnął, jakby uderzyła go tym słowem.W jego oczach narastałoniedowierzanie i.jeszcze coś, co się bardzo Konstancji nie spodobało.- Jeśli już, to nie ja, droga panno Lubowiecka -odezwał się po długiej,długiej chwili - bo musisz wiedzieć, że nie mogę począć potomka.Jestem bezpłodny.Kto więc zostanie szczęśliwym tatusiem?- Paul de Bries! - rzuciła z pasją i wybiegła z pokoju, nim zdołałuczynić najmniejszy ruch.Stał przez parę chwil, niczym ogłuszony, po czym z nienaturalnymspokojem wrócił do czyszczenia broni. ROZDZIAA XV Zegar na ratuszowej wieży wybił północ, gdy dwie ciemne sylwetkistanęły pośrodku placu, wokół którego wznosiły się zabudowaniaspalonego przed laty młyna.Uważano, że to miejsce jest nawiedzone, irzadko ktoś pojawiał się tu za dnia, a już nigdy w nocy.Chyba że byłato noc jak ta dzisiejsza, gdy dwóch mężczyzn, niegdyś darzących sięprzyjaznią, zapragnęło swojej śmierci.Paul de Bries - jeden z najszlachetniejszych mieszkańców Miasta,inspektor policji o nieposzlakowanej opinii - miał na sobie prostyczarny surdut, białą koszulę i czarne spodnie.Stając pośrodku placu,zdjął płaszcz i odrzucił na bok.Maksymilian Romanow - dla odmiany jeden z najbardziej zepsutychobywateli tej metropolii, ale zapewne najpotężniejszy i najbogatszy -nosił się podobnie, lecz koszulę miał czarną.Nocą, choćby księżyc świecił tak jasno jak dziś, trudniej trafić wczarny cel niż w biały, wprost wołający:  Tu celuj! Celuj tutaj!".Czyżby przeciwnik o tym nie wiedział? Książę przyglądał się uważnietamtemu, próbując odczytać z jego twarzy, co każe mu dziś stawać dopojedynku, który może okazać się dla któregoś z nich śmiertelny? Inagle uderzyła go inna myśl: co w ogóle spowodowało, że tenpojedynek się odbędzie?! Jakież to szaleństwo go ogarnęło, że na jednosłowo kobiety, słowo niesprawdzone, bo nie rozmawiał o tym ani zAnastazją, ani z de Briesem, znieważył przyjaciela na oczachpodwładnych i teraz oto zamiast wyjaśnić sobie parę spraw przy winieczy nawet za pomocą pięści, będą do siebie strzelać? Na wojnie walczyli ramięw ramię, tej nocy zaś.- Paul, nie chciałem tego - odezwał się, pilnując, by w jego głosie niebyło cienia błagania czy prośby o odwołanie pojedynku.- Jednak to,jak potraktowałeś moją siostrę.- A jak ją niby potraktowałem? - zapytał de Bries głosem wyprutym zemocji.Stał nieruchomo, z opuszczonym pistoletem i twarzą jakwykutą z kamienia.- Znieważyłeś ją po stokroć gorzej niż ja ciebie.Rozumiem, żemusiałeś dokonać aresztowania, ale nie w taki sposób! Nie nocą!Wywlekając ją z łóżka i.- O czym ty mówisz? - Na twarzy Paula nie drgnął żaden mięsień, gdyzadawał to pytanie, ale.nie był ciekaw odpowiedzi.Już jakiś czastemu zrozumiał, że to Konstancja musiała coś Maksowi podszepnąć -ta po tysiąckroć przeklęta Konstancja - a on, zaślepiony gniewem,uczynił to, co uczynił.I.było to Paulowi najzupełniej obojętne.Romanowowi wręcz przeciwnie, ale nim zdążył zadać następnepytanie, de Bries rzekł zimno:- To nie ma już żadnego znaczenia.Zażądałem satysfakcji.Stawaj.Maks kiwnął głową.Odwrócił się doń plecami i odmierzył sześć kroków.Znów zrobił zwrot i miał przeciwnika przed sobą.- Jeśli zginiesz, zaopiekuję się twoim dzieckiem -rzucił z sarkazmemksiążę.- Konstancja próbowała wmówić mi, że to moje, ale jak wiesz. - Nie obcowałem z Konstancją - przerwał mu Paul takim samymtonem jak wcześniej.Maks poczuł lodowaty chłód.Coś tu było nie w porządku, bardzo niew porządku.Ktoś uwikłał ich w ten pojedynek, mając zapewne jakiścel.I nie ktoś, a panna Lubowiecka.- Paul.- Chciał prosić, by tamten opuścił broń wymierzoną wprost wniego, Maksymiliana, i wysłuchał, co ma do powiedzenia, ale naglezrozumiał coś jeszcze: de Bries był żądny krwi i bez względu na to, coon, Romanow, powie, strzeli. Ratuj życie!" - krzyknęło coś w jego duszy.Paul wyciągnął z kieszeni trzos wypełniony monetami.Maks widziałgo wyraznie.Za chwilę tamten podrzuci sakiewkę, a gdy ta upadnie naziemię, rozlegną się dwa strzały.- Gotów? - padło pytanie.Nie mogąc wydobyć głosu, książę skinął głową.Paul cisnął trzos wnocne niebo.Ale nie podążył za nim wzrokiem.Maks też nie.Chwilę pózniej monety szczęknęły o bruk.Ogłuszający strzałprzeszył ciszę.Tylko jeden.Rozległ się jęk.I krzyk.To krzyczał Maks.W paru susach był przy chwiejącym się na nogachprzyjacielu.Pochwycił go w pół, z przerażeniem patrząc na plamę krwirozkwitłą na jego piersi.Szkarłat rozlewał się coraz szybciej pośnieżnej bieli koszuli.Paul przycisnął odruchowo dłoń do rany, po palcach spłynęła mu ciepła ciecz.Uniósł, jeszcze tymzdziwiony, dłoń do oczu i nagle kolana ugięły się pod nim i gdyby nieMaks, runąłby na zimny bruk dziedzińca.Trwało to kilka sekund, nie dłużej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl