[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A co tam, mogę sobie wrzeszczeć! I tak towarzyszymi jedynie Buras, któremu z pewnością to nieprzeszkadza.– Czy ty wiesz, że ten wyjazd ma być na początkuczerwca? I prawdopodobnie będzie! – emocjonowała sięmłoda, stosownie zresztą do okoliczności.– Ile was pojedzie?– Tylko ja i nauczycielka z kursu.Pani Samson.– Poradzisz sobie? – Obleciał mnie strach.– Gadasz jak mama… Przepraszam! – zreflektowałasię.– Nie szkodzi.Nic na siłę.– Muszę lecieć na matmę.– Szkolny dzwonekwybawił nas obie od kontynuowania tej niezręcznejwymiany zdań.– Baw się dobrze!– Dzięki.A, zapomniałam ci powiedzieć.Mamy w klasienową koleżankę, Jagodę Trawińską.Czy ona ma cośwspólnego z panem Witoldem? – zdążyła jeszcze przedlekcją przekazać esemesem.Oj, ma, ma! Żebyś wiedziała, jak dużo.Nasze córkiw jednej klasie, świat jest jednak bardzo mały…Zdawałam sobie sprawę, że będę kiedyś musiałapowiedzieć Witoldowi o Klarze, ale czy naszatrzytygodniowa znajomość upoważnia mnie do odkryciawszystkich wstydliwych tajemnic?Postanowiłam jeszcze trochę się wstrzymać.Wprawdzie pogoda znów zachęcała do opalania, amój organizm tanorektyczki (Google zdiagnozowały umnie uzależnienie od słońca) domagał się kolejnej dawkipromieni, jednak zapowiedziany przyjazd Witoldamobilizował do zrobienia zakupów.Jeszcze nigdy niewoziłam takich siat jak teraz w Zbicznie! Zanimwprowadziła się Klara, wystarczało raz na dwa tygodniewrzucić w supermarkecie kilka najpotrzebniejszychproduktów: zgrzewkę jogurtów, kilka litrów mleka, płatkiśniadaniowe, niewielkie opakowania wędlin, sera, łososia,krewetek, czasem kawę i śmietankę, dołożyć z dziesięćkilogramów warzyw i gotowe.Koszyk zapełniał siędopiero, gdy w domu zaczynało brakować oliwek,środkówczyszczących,wina.ObecnośćKlaryspowodowała, że do sklepu zaczęłam jeździć raz wtygodniu, a oprócz tego wcale nierzadko zamawiałamzakupy przez telefon.Po domu walały się reklamówki zdobrych delikatesów.Od jakiegoś czasu zaczęłam dbać ourozmaiconą dietę, kupując świeżą wędlinę na wagę i – zlękiem, że nie będę umiała przyrządzić – surowe kawałkimięsa.Jak oni to robią w restauracjach? Nabrałam ochotyna podjęcie Witolda krwistym stekiem, wspominającwspaniałe plastry czerwonej wołowiny, zaserwowanemnie i Kacprowi podczas jednej z kolacji w Paryżu.Doceniając potrzebę odpowiedniego przygotowania siędo kolejnego przedsięwzięcia (w firmie nazywaliśmy to„projektem”), odpaliłam komputer w poszukiwaniu hasła„jak dobrze usmażyć stek wołowy?”.Znalazłam przepisstep by step, w którym przyszłego niedorozwiniętegokucharza, czyli takiego jak ja, prowadzono za rączkę,odkrywając arkana trudnej sztuki przyrządzania krowiegomięsa.Dowiedziałam się, że w Europie to Portugalczycy(wcale nie Francuzi!) są narodem najbardziejrozkochanym w wołowinie.Podobno twierdzą, że każdyjej kawałek można usmażyć odpowiednio, czasem trzebatylko mocniej gryźć… Bardzo dobra teoria.Zaopatrzonaw wiedzę, jaki fragment tuszy powinnam nabyć i jakichpotrzebuję przypraw, wyruszyłam na podbój brodnickichjatek.Wieśki nie było w sklepie, pewnie znowu (i dobrze!)gania po urzędach.Podeszłam do stoiska mięsnego.– Chciałabym prosić o kilogram wołowiny na steki –zadysponowałam, dumna, że będę dzisiaj przygotowywaćtak wykwintne danie.Ekspedientka złapała za poszarzały kawałekpoprzerastanego mięcha, który nawet takiemu laikowi jakja wydał się nie do przyjęcia.– Nie, niech pani nie kroi! – powstrzymałam ją.– Onjest jakiś… nieładny.– Proszę pani, to jest antrykot.Polędwicy dzisiaj niemamy.– To ja dziękuję.Czy gdzieś w pobliżu znajdę innysklep mięsny?– Za rogiem są dwa.Czy mogę podać coś jeszcze?Była wyraźnie zirytowana, że nie dałam sobiewcisnąć padliny.Współczułam pracodawcy.Taka pracownica tokatastrofa.Nie dość że nie zachęca, to jeszcze informuje okonkurencji.Wstąpiłam do kolejnego sklepu i przypomniałamsobie, o co pytać.– Czy jest polędwica wołowa?– Tak.Czterdzieści cztery złote za kilogram.Czyżbym wyglądała na osobę, która nie jest w stanietyle zapłacić?– Poproszę.Kobieta zapakowała, a ja z ulgą wyszłam ze sklepu.Pozostało mi tylko kupić frytki, kurki (skąd je wziąć?),zielony pieprz do sosu i suszone pomidory.Szczęśliwienabyłam to wszystko w Kauflandzie, unikając kontaktu zjakąkolwiek ekspedientką.Wracałam samochodem do domu i zastanawiałam sięnad kompetencjami tych wszystkich pań za ladą i ich,delikatnie mówiąc, ogładą i stosunkiem do klienta.Wyraźnie dużo im brakowało do standardów obsługiuznawanych, przynajmniej przeze mnie, za przyzwoite.Amoże by tak zaproponować właścicielom placówekhandlowych szkolenia dla pracowników? Trzeba o tympomyśleć.– Julka? Będę u ciebie za godzinę.Mogę? – Wokolicy Żmijewka odebrałam telefon od Witolda.Przez piętnaście sekund kalkulowałam, czy zdążę sięprzygotować.Kurki będą się dusiły około dwudziestuminut,wołowinętrzebapokroićnaplastryczterocentymetrowej grubości, posolić i posypaćpieprzem, oprószyć mąką (chyba nie mam mąki!) iwrzucić na patelnię, ale dopiero wtedy, gdy stół jużbędzie przygotowany.Muszę zrobić frytki i sałatkę orazdoprawić sos grzybowy suszonymi pomidorami ipieprzem.Za pięć minut będę w belfrówce, ogarnękuchnię w dziesięć, rozłożę serwetki, pokroję warzywa,podam kieliszki… Zdążę.– Oczywiście, że możesz.Czekam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]