[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dalej popłynęliśmy na północ, wzdłużwybrzeża krainy zwanej Florydą, aż dotarliśmy dołańcucha wysp, które nasz kapitan nazwał ZewnętrznymiAawicami.James uniósł pióro znad papieru i popatrzył na nowy ląd,widoczny za oknem kajuty.Statki zacumowały w lagunie,która stanowiła dla nich idealną kryjówkę.Brzeg porastałybujne pnącza i strzeliste cedry.Kraina ta zaiste wyglądała namlekiem i miodem płynącą, jak Ziemia Obiecana w StarymTestamencie.Większość załogi podzielała jego wrażenie;niektórzy uznali ją za nowy Eden - raj na ziemi, nieznającyludzkich grzechów.Tylko Diego pozostał obojętny nazachwyty.Pierwszy za to zauważył krajowców w małychłódkach, śledzących z ukrycia dziwne statki.Tym samymudowodnił Barleyowi, iż mylił się, sądząc, że nowy ląd jestniezamieszkany.Istotnie, naiwnością byłoby uważać te ziemieza bezpieczne tereny, na których nie stanęła jeszcze ludzkastopa.-Ależ synu, żaden chrześcijański pan nie rządzi tą ziemią,więc mamy do niej prawo - odparł mu niezrażony kapitan, jakgdyby obecność rdzennych mieszkańców znaczyła dla niegotyle, co doniesienia o stadzie jeleni.Diego kipiał gniewem, ale rozsądnie dał mu upust dopierowtedy, gdy znalazł się z Jamesem w kajucie.Nie chciał byćposądzony o sprzeciwienie się woli kapitana.James przyjąłjego argumenty, lecz nie martwił się aż tak bardzo o prawakrajowców; jego zdaniem ląd był na tyle wielki, że mógłswobodnie pomieścić i tubylców, i europejskich osadników.James powrócił do pisania.Na spokojnej wodzie laguny Diego pozbył się wreszcieswojej choroby morskiej, ale że wychudł, tuczę go teraz nadrogę powrotną.W życiu nie spotkałem kogoś takchorującego na morzu.Powiedz pannie Porter, że przezresztę swojego życia powinien pozostać na suchym lądzie.Diego wetknął głowę do kajuty.- Kapitan chce wyjść na brzeg i pyta, czy zechcesz dołączyćdo oddziału zwiadowczego.James przeciągnął się z uśmiechem.- Wspaniale!Diego szybko wyjął panu z palców pióro, zanim kroplaatramentu zdążyła skapnąć na rękaw i odłożył je na pulpit.- Znów do niej piszesz? James sięgnął po kaftan.- Oczywiście.Diego podał mu kapelusz.-Kochasz tę damę.Tylko nie zaprzeczaj.A ona kocha ciebie.James roześmiał się, poprawiając kapelusz na sztywnych odsoli włosach.-Wiem.Musiałem wyjechać aż tak daleko, żeby poradzićsobie z uczuciami.Teraz wszystko jakoś zaczyna się klarować.- Zerknął na swoje odbicie w pękniętym lusterku,zawieszonym na ścianie.- Na razie widzę, że żadna kobieta,będąca przy zdrowych zmysłach, nie zechciałaby mnie w tejpostaci.Wyglądam jak poganin!Diego pokręcił głową.-Nie, panie.Poganie są o wiele bardziej czyści niż ty, uwierzmi.Wyszli z kajuty i dołączyli do grupy czekającej przyszalupach.Barlowe zaintonował modlitwę, dziękując Bogu zabezpieczne przybycie, a potem rozdzielił załogi do łódek.James i Diego znalezli się w drugiej partii i stanęli na plaży wchwilę po dowódcy.Barlowe nie czekał, aż marynarzewyciągną szalupę na piasek, tylko wyskoczył na płyciznę i parłdo brzegu z radością dziecka, wybiegającego na pierwszyzimowy śnieg.- Panowie, czy widzieliście kiedykolwiek taką krainę?-zawołał, nabierając w dłonie garść gładkiego, bladozłotegopiachu, przetykanego czarnymi ziarenkami.Biegusy roiły sięprzy brzegu, co i raz zanurzając w płytkiej wodzie swoje długiedzioby.Na wielkim głazie, wystającym z płycizny, siedziałagromada pelikanów.Ptaki nie zwracały uwagi na dziwne nowestworzenia, które najechały ich łowieckie tereny.Jamespodziwiał ich potężne dzioby z wielkimi workami, dziwiąc się,jak mogą latać, dzwigając w nich niepołknięte ryby.Stanąwszy na stałym gruncie, Barlowe zdjął z plecówmuszkiet i sprawdził ładownicę, po czym wyprostował się iprzyjął dostojną postawę, wysunąwszy przed siebie stopę.-W waszej obecności, dżentelmeni i panowie, obejmuję tenląd we władanie w imieniu Jej Wysokości, królowej Elżbiety I.Na szczęście tylko James dostrzegł, jak Diego z irytacjąprzewrócił oczami, aż błysnęły białka.Dał słudze kuksańca wżebra, żeby zachowywał się stosownie.Barlowe odpiął od pasa róg z prochem, otarł pot z czoła igestem pokazał na ląd.- Chodzmy i spróbujmy zdobyć świeże mięso.James podsypał prochu do lufy, załadował kulę i ruszył dolasu.Diego niósł myśliwski łuk, który trzymał w gotowości.Zdawał się o wiele mniej przejęty odkrywaniem nowego ląduniż Europejczycy.Podążali za dowódcą przez wydmy, brnąc wmiękkim, dziewiczym piasku.W lesie zachwyciły ichstrzeliste, czerwone cedry.Dziwili się, jak mogły wybujać takwysoko przy brzegu, smaganym atlantyckimi sztormami.W głębi lasu było tak duszno i parno, że James poczuł sięnieznośnie w swoim wełnianym kaftanie.Rozpiął go, ale i takpot spływał mu po plecach.Zazdrościł Diegowi, któryrozsądnie wybrał się w samej tylko koszuli i pantalonach.Warto było wziąć z niego przykład.Murzyn musiał się tu czućniemal jak w swojej rodzinnej dżungli.Było coraz gorzej i James zaczął się obawiać, że gryzący pot,zalewający mu oczy, uniemożliwi trafienie do celu.Wreszciestanął i ścignął po kolei kaftan, kapelusz i nogawice.Zgarnął jei szybko zawrócił do łodzi.- Masz, człowieku - podał ubranie marynarzowi, który zostałna warcie przy szalupach.- Popilnuj tego, a jak wrócę na BarkRaleigh", wynagrodzę ci fatygę.Marynarz uśmiechnął się na myśl o tak łatwo zarobionychpieniądzach.- Tak jest, panie.James z ulgą odkleił koszulę od mokrych pleców.- Lepiej teraz? - zachichotał Diego.- O wiele.Diego podsunął mu garść jagód, które zdążył zerwać zpobliskich krzaków.- Są dobre, już ich próbowałem.- Proszę, probierczyk! Nie ma końca twoim talentom!- Nie przeczę.Huknął wystrzał z muszkietu.- Trafiłem! - krzyknął Barlowe.Zniknął im z oczu w nawale białych żurawi, które zerwały sięz okolicznych gąszczy.James roześmiał się w upojeniu: białesylwetki były niczym błogosławione dusze, które po wyrokuSądu Ostatecznego spieszyły przed oblicze Pana.Długie nogizwisały, kiedy ptaki, potężnie trzepocząc skrzydłami, wzbijałysię w górę, aby odlecieć w chórze ogłuszających, przeciągłychokrzyków, jak anielskie zastępy w Księdze Objawienia.- Cudowne! - zawołał James.- Nie za dobre do jedzenia - zauważył przyziemnie Diego,zakładając strzałę na cięciwę.Podeszli do kapitana, który zdążył już z grubsza oprawićustrzelonego przez siebie jelenia.-Jak ci się podoba nasza nowa ziemia, panie? - zapytałJamesa, wycierając o trawę zakrwawiony kordelas.Dał znakswoim ludziom, by zaciągnęli jelenia na plażę i tam podzielilimięso.- Nigdzie nie widziałem takiej obfitościzwierzyny.Europa nie może się równać z tym myśliwskimrajem.-Masz rację, panie.- Zobaczywszy kątem oka jakiś ruch wpowietrzu, James podrzucił muszkiet do ramienia i trafiłkaczkę.- Dobry strzał! - pochwalił Barlowe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]